"Gra w kolory" Marzena Rogalska

"Gra w kolory" Marzena Rogalska

     Muszę wam zdradzić, że dopiero po przeczytaniu książki, w ramach poszukiwania informacji i porównywania opinii czytelników, dowiedziałam się, że jest to druga część cyklu. Cieszę się, że ta informacja do mnie dotarła (lepiej późno niż wcale) gdyż miała znaczący wpływ na moją recenzję. Ale o tym dalej. Czy podobały mi się przygody Agaty? "Gra w kolory" jest typowym przykładem dobrze napisanej powieści obyczajowej, więc dla fanów gatunku będzie nie lada gratką. Mnie natomiast zainteresował fakt elastyczności i zarazem plastyki języka autorki. Z jednej strony widoczne jest podobieństwo do stylu innych polskich autorek a z drugiej powieść zawiera rozbudowane fragmenty, które napisane są językiem typowym dla amerykańskich powieściopisarzy. To właśnie one skradły moje serce i sprawiły, że ta z pozoru zwykła powieść obyczajowa nabrała głębi i mocy. 

Po dotkliwej stracie, Agata wraca do Krakowa, by dopilnować prac towarzyszących otwarciu nowej
agencji zajmującej się eventami kulturalnymi. Pewnego dnia na jej skrzynkę emailową trafia fragment pamiętnika nieznanego autora. Zauroczona stylem i językiem notatek dziewczyna, postanawia wykorzystać wszystkie swoje znajomości by dowiedzieć się kto jest ich autorem. W tym samym czasie, po raz pierwszy postanawia odwiedzić grób swojego ojca, który zmarł kilkanaście lat wcześniej. Na cmentarzu odkrywa tajemnicę, która nie pozwoli jej spokojnie spać. Kim jest osoba, która opiekuje się grobem jej ojca, skoro mężczyzna nie miał bliskiej rodziny? Dlaczego zniknął kiedy Agata była młoda i co spowodowało, że umarł tak młodo. Na te wszystkie pytania, już niedługo poznamy odpowiedź. 

Wszystkie osoby mające ochotę sięgnąć po tę pozycję muszę zapewnić, że jest to typowa powieść obyczajowa, gdzie więcej jest opisów uczuć naszych bohaterów niż samej akcji. Jeśli lubicie książki, których fabuła składa się z małych drobiazgów, opisów życia codziennego, przemyśleń, analiz wspomnień i opisów zwykłych wydarzeń, które mogą się przytrafić każdemu z nas, to jest to idealna książka dla was. Opowiada ona o losach Agaty, która po śmierci ukochanego, stara się powiązać koniec z końcem. Oczywiście z pomocą najbliższych przyjaciół. A tych, wierzcie mi, jest tutaj całe mnóstwo. Na początku troszkę się gubiłam w imionach i miałam trudności ze spamiętaniem kto jest kim. Jednak wraz z rozwojem powieści stało się to bardziej intuicyjne. Teraz już wiem, że przyczyną takiego stanu rzeczy był fakt, iż nie czytałam pierwszej części powieści, gdzie autorka prawdopodobnie zaznajomiła nas z większością głównych bohaterów. Czytając zastanawiałam się również kim była wielka miłość naszej głównej bohaterki, bo informacji o nim było wyjątkowo mało. Cofnęliśmy się do miłości z czasów studiów, duży fragment poświęcony był również mężowi Agaty, jednak wzmianek o Kostku było mało. Nawet nie wiem dlaczego umarł. Czy zmarł potrącony przez samochód? Czy zabiła go nieuleczalna choroba?  A może (choć to akurat niewiarygodne) starość? Autorka na tyle wzbudziła moją ciekawość, że będę zmuszona sięgnąć po poprzedni tom, pewnie i tym razem się nie zawiodę bo opinie czytelników są nadzwyczaj pozytywne. 

Był w książce jeden aspekt, który niezbyt przypadł mi do gustu. Choć autorka starała się odwrócić przysłowiowego kota ogonem i wmówić nam, że najważniejsza w życiu jest miłość, rodzina i domowe ognisko, tak przekaz wypływający spomiędzy wierszy był zgoła inny : nic nie daje więcej szczęścia niż pieniądze. Nasi bohaterowie mieli masę problemów : atak hakerski na firmę, spłacenie współwłaścicielki spółki cywilnej itp i choć to właśnie pomoc przyjaciół podkreślała autorka to jeśli Ci przyjaciele nie mieliby milionów na koncie, a co za tym idzie potężnych popleczników, to i problemy pozostałyby nierozwiązane. Zresztą świat Agaty, choć tutaj też autorka stara się nam wmówić, że to świat zwykłego szarego człowieka, to arena dla wielkich pieniędzy i władzy, nawet na poziome ogólnoświatowym. Niektóre postacie, ze względu na ich hobby czy też profesję wydawały się wprost niewiarygodne, wyjęte rodem z Doliny Krzemowej, a nie z naszego pięknego Krakowa. 
Zresztą wszystko w tej książce było zbyt piękne by mogło być prawdziwe. Jest to powieść tak naładowana optymizmem, że powinna się nazywać "Gra w kolor zielony", który jak wiadomo symbolizuje nadzieję. Na pewno jest to świetna lektura dla kogoś, kto potrzebuje sobie poprawić humor. 

Jak to bywa w przypadku powieści obyczajowych, dużo jest tutaj uczuć, rozmów, analizy otoczenia i obserwacji. Jest to książka o cudzie miłości ( o cudzie zauroczenia również), o dorastaniu, ambicjach i potędze przyjaźni. Czytając zastanawiałam się, czy ja sama mam kogoś takiego jak przyjaciele Agaty? Kogoś tak wiernego i oddanego, kto stawi się na każde moje zawołanie, gdyż nie oszukujmy się życie Agaty, pomimo cierpienia, jest raczej bajkowe. 

"Gra w kolory" to ciekawa i wciągająca powieść, przy której warto zarwać wieczór ( a nawet noc). Naładowana optymizmem, przepełniona nadzieją i tryskająca humorem jest książką, która znajdzie wiernych czytelników, którzy z niecierpliwością będą czekać na kolejne tomy. Jak na powieść obyczajową jest naprawdę dobra. Warto przeczytać chociażby dla wspaniałych fragmentów pamiętnika nieznanego pisarza, które moim zdaniem są majstersztykiem stylu. Polecam.

Tytuł : "Gra w kolory"
Autor : Marzena Rogalska
Wydawnictwo : Znak
Data wydania : 14 lutego 2018
Liczba stron : 400

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :

 
 

"Dziewczyna z kabiny numer 10" Ruth Ware

"Dziewczyna z kabiny numer 10" Ruth Ware

     Muszę się wam do czegoś przyznać. Powoli zaczynam sądzić, że przeczytanie "Dziewczyny z pociągu" staje się moim przekleństwem. A dlaczego? Ponieważ każdy kolejny thriller przyrównuję właśnie do tej książki. Tym razem podobieństwo jest na tyle znaczne, aż odniosłam wrażenie, że autorka nawet nie próbowała wymyślić czegoś oryginalnego. I choć fabuła w znacznym stopniu pokrywa się z powieścią Pauli Hawkins, to muszę przyznać że nadal czytało mi się świetnie. Jest to typowa powieść z dreszczykiem od której nie sposób się oderwać nawet pomimo faktu, że czytelnik doskonale zna (lub się domyśla) zakończenia. 

Laura Blacklock, dziennikarka w magazynie podróżniczym, zostaje napadnięta we własnym domu.
Napastnik na jej oczach plądruje mieszkanie. Kobiecie udaje się wyjść z tej sytuacji bez uszczerbku na zdrowiu. Pomimo szoku psychicznego postanawia wziąć udział w rejsie statkiem pasażerskim w zastępstwie swojej przełożonej. Dzięki temu ma szansę na awans. 
Aurora to luksusowy jacht mieszczący góra 20 pasażerów i podobną ilość członków załogi. Już pierwszego wieczoru  Lo wychodzi na pokład ponieważ usłyszała dobiegające z sąsiedniej kabiny hałasy. Wychylając się za reling dostrzega krew na werandzie. Przestraszona postanawia zawiadomić ochronę statku. Kiedy przybywa osoba odpowiedzialna za bezpieczeństwo pasażerów krew znika a sąsiedni pokój, zamieszkany jeszcze parę godzin wcześniej przez młodą kobietę, stoi pusty. Okazuje się, że nie brakuje żadnego z pasażerów czy członków załogi. Z braku dowodów i poszlak, nikt nie wierzy w zeznania kobiety. Lo na własną rękę stara się rozwiązać zagadkę tajemniczej kobiety. 

Och jak dużo tu podobieństw do wspomnianej "Dziewczyny z pociągu". Co prawda zamiast znudzonej życiem alkoholiczki mamy tutaj chorą na depresję, zażywającą leki psychotropowe młodą kobietę, jednak i w tej książce alkohol odgrywa dość dużą, jeśli nawet nie pierwszoplanową rolę. I w związku z tym muszę wam zadać jedno pytanie. Czy zwróciliście może uwagę na to, że nasi bohaterowie coraz częściej sięgają po kieliszek? Piją a potem wygadują bzdury, kłócą się z ukochanymi czy wręcz robią rzeczy szalone. Czy naprawdę alkohol musi być nowym remedium na luki w fabule? Tutaj z pewnością jest częstym alibi. 
Kolejna rzecz wspólna to środek transportu i mobilność naszej głównej bohaterki. Tym razem zamiast kolejki podmiejskiej mamy wspaniały, luksusowy jacht, jednak wrażenie niezmienności i pewnego rodzaju alienacji pozostaje. 
Autorka oczywiście pozmieniała parę rzeczy, tam coś ujęła a gdzie indziej coś dodała, jednak przez cały czas czytania tej książki odnosiłam wrażenie, że "to już gdzieś było". Dobrze chociaż, że kopiowała od najlepszych. 

Chciałam w paru słowach opowiedzieć o naszej głównej bohaterce. Co prawda nie znienawidziłam jej od razu, jednak uważam że jak na heroinę i główną postać w trzymającym w napięciu thrillerze wypadła mało realistycznie. Po pierwsze na pewno zmieniłabym jej zawód. Sama jestem dziennikarką i choć nie pracuję w zawodzie wiem jakich cech mogę się spodziewać od kolegów po fachu. Są to odważni ludzie, biorący życie takim jakim jest, dociekliwi, uwielbiający towarzystwo i wygadani. Lo jest tego przeciwieństwem. Jej odwaga jest raczej wypadkową nieszczęśliwego przebiegu zdarzeń, wiecznie narzeka na to co ją spotkało w życiu, stroni od ludzi co często sprawia wrażenie jak by się ich bała . Fakt jest dociekliwa i zadaje pytania jednak czy wy byście nie zachowywali się podobnie jeśli bylibyście świadkami morderstwa i nikt by wam nie wierzył? 
Niestety dla mnie Lo wypadła mało przekonująco. Na miejscu autorki główną bohaterką uczyniłabym kogoś z obsługi jachtu, jakąś młodą masażystkę czy kucharkę, wtedy jej wpadki byłby bardziej wiarygodne i jednocześnie ciekawsze. 

Ale ja tu narzekam i narzekam ale tak naprawdę to książka mi się podobała. Czytało się szybciutko, akcja mnie wciągnęła a podobieństwo zarówno do klasyki jak i współczesnych bestsellerów tak naprawdę dodało jej smaczku. Wydawca miał rację porównując powieść Ruth Ware do książek Agaty Christie, ta sama zamknięta, wręcz klaustrofobiczna przestrzeń, małe grono podejrzanych a wśród nich bezwzględny morderca. Już samo to podobieństwo sprawiło, że praktycznie połknęłam tę książkę na raz. Miłym dodatkiem był styl autorki i brak większych luk fabularnych. Co prawda dość wcześniej udało nam się rozwiązać zagadkę, a na koniec zostały nam same pomniejsze zwroty akcji, niemniej jednak napięcie było do samego końca. 

Jest to druga książka tej autorki jaką przeczytałam. Przy debiucie, który dość ostro skrytykowałam (recenzja tutaj) obiecałam, że dam autorce kolejną szansę. I dałam. Tym razem wyszło dużo lepiej, jednak nadal czekam na to wielkie "wow", na coś oryginalnego co wyróżni powieść z grona jej podobnych. Choć nie lubię dawania kolejnych i kolejnych szans tak teraz jestem przekonana, że Ruth Ware trzyma jakiegoś asa w rękawie. A ja chcę się przekonać czy nim zagra. 
"Dziewczyna z kabiny numer 10" to trzymający w napięciu thriller, który umili wam jeszcze dość zimne wieczory. Z mojej strony polecam a sama czekam na więcej.

Tytuł : "Dziewczyna z kabiny numer 10"
Autor : Ruth Ware
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 15 lutego 2018
Liczba stron : 408
Tytuł oryginału : The Woman In Cabin 10

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 




"To nie może być prawda" Hanna Dikta

"To nie może być prawda" Hanna Dikta

     Właśnie skończyłam kolejną przygodę z reprezentantką szeroko pojętej literatury kobiecej. I jak wyszło tym razem? Choć nadal dostrzegam cechy wspólne charakteryzujące prozę polskich autorek, choć nadal są to w większości powieści obyczajowe, przy których miło spędzimy wieczór by w kolejny zapomnieć, to przy okazji tej powieści zauważyłam, że polskie autorki zmieniły kierunek w którym do tej pory zmierzały. Powieści kobiece to już nie ckliwe opowiastki o typowych matkach polkach doświadczających problemów z niewiernymi mężami czy też chorymi dziećmi. To już nie te znane nam kobiety robiące konfitury i spędzające zimowe wieczory z kubkiem gorącej herbaty. Polska powieść kobieca stała się wyemancypowana, rzekłabym że wręcz feministyczna. Ale czy to dobrze?

Małgorzata, nauczycielka języka polskiego w piekarskim liceum, prowadzi spokojne życie u boku
kochającego męża. Pewnego dnia dowiaduje się, że jej pierwsza miłość, Krzysztof Jarecki, jest śmiertelnie chory. Wraz z kilkoma znajomymi postanawiają złożyć mu "pożegnalną" wizytę. Na łożu śmierci mężczyzna wyznaje Małgorzacie tajemnicę, która sprawi, że jej poukładane dotąd życie rozsypie się jak domek z kart. 

Nie będę was oszukiwać i od razu powiem, że jest to książka jakich wiele na polskim rynku wydawniczym. Ba, jest to powieść, którą mogłaby napisać każda z nas czerpiąc historie z własnej przeszłości lub przeszłości naszych bliskich czy znajomych. Ot kolejny scenariusz, które napisało samo życie. Nie znajdziemy tutaj porywającej historii, fabuły która wyciska nam łzy z oczu czy chociażby zaskakującego zakończenia. "To nie może być prawda" najwięcej dramatyzmu zawiera w samym tytule, reszta to zwykła, momentami dość rozwlekła i trywialnie mówiąc : nudna, powieść obyczajowa, napisana dość kiepskim i chaotycznym stylem. Przez prawie 200 stron autorka zaznajamia nas z główną bohaterką, która nazywając rzeczy po imieniu, prowadzi zwyczajne życie kobiety z zamożnej klasy średniej, dla której praca nie jest obowiązkiem a jedynie przyjemnością. Kobiety, która czas spędza w galeriach handlowych lub na kawie z przyjaciółkami. Owszem, w życiu brakuje jej do szczęścia dziecka, jednak warunek jego posiadania nie jest konieczny do tego by dobrze je życie. Przez te 200 stron poznajemy również jej przyjaciółki, które są dość egzotyczną kombinacją cech osobowościowych. Ale o tym w dalszej części recenzji. Oprócz tego, że autorka serwuje nam kalejdoskop chwil i krótkich historyjek z życia Małgorzaty i jej bliskich, opowiastek które są codziennością każdego czytelnika, nie dzieje się tutaj praktycznie nic. Na domiar złego Dikta do swojej powieści wprowadza postacie, które nie sposób spamiętać. Z początku się starałam, jednak po kilku próbach, jak zaczęłam zdawać sobie sprawę, że to i tak postacie epizodyczne, dałam sobie spokój. Dopiero gdzieś około 180 strony zaczyna coś się dziać. Ale czy to oby nie za późno biorąc pod uwagę, że powieść liczy niespełna 275 stron. Oczywiście, muszę przyznać, że zwrot akcji jaki zaserwowała nam autorka, był dla mnie zaskoczeniem (jedynym w całej powieści), jednak po tym jedynym wstrząsie, fabuła znowu wpadła w marazm i ten rytm utrzymała już do samego końca. 

W nagłówku recenzji wspomniałam, że polska literatura kobieca staje się coraz bardziej feministyczna. Nasze autorki nie boją się wybierać na swoje główne bohaterki kobiety które są typowymi reprezentantkami współczesnych nam czasów (przynajmniej w dużych miastach). Są to kobiety wyzwolone, które umieją czerpać przyjemność z życia. Jeszcze kilkanaście lat temu nie do pomyślenia było by typowa żona i matka mogła usiąść w fotelu i zapalić papierosa czy też wraz z przyjaciółkami pójść w tango i wrócić do domu nad ranem z potarganymi włosami, cuchnąca alkoholem. Teraz, w naszych powieściowych światach, jest to na porządku dziennym. To już nie mężczyzna czy atrakcyjna sąsiadka są powodem kłótni czy rozpadów związków. To one, nasze feministyczne bohaterki, coraz częściej same prowokują kłopoty. Nauczyły się zdradzać i oszukiwać. Wydawać by się mogło, że role w społeczeństwie zostały odwrócone, kobieta wskoczyła na miejsce mężczyzny. Czy to dobrze? Z pewnością powieści kobiece stały się mniej przesłodzone, co zdecydowanie działa na plus. Z drugiej strony nasze bohaterki utraciły pierwiastek kobiecości, to coś co kształtuje ognisko domowe. Teraz zamiast rodziny mamy związek, a co za tym idzie wyczuwalny jest brak stałości i zaangażowania co przejmuje mnie smutkiem. Podkopane został fundamentalne zasady. Choć to smutne to niestety jest prawdziwe, a właśnie takie powinny być książki obyczajowe- prawdziwe aż do bólu. Choć niezwykle egzotyczne, koleżanki Małgorzaty : Alicja i Anna, są postaciami, które potrafiłabym odnaleźć we własnym towarzystwie, a nie da się ukryć że są wyemancypowane aż do bólu. 

"To nie może być prawda" jest książką na jeden wieczór, lekturą lekką, łatwą i przyjemną, która jednym uchem wleci a drugim wyleci. Rzadko się zdarza by to właśnie fabuła była najsłabszym ogniwem jednak w przypadku tej powieści zdecydowanie nie zaskakuje. Warto ją jednak przeczytać by zobaczyć jak wyewoluowały kobiece postaci w polskiej literaturze obyczajowej: od typowej matki polki kiszącej ogórki do niezależnej femme fatale z całą gamą nałogów. Jeśli akurat trafi w wasze ręce to przeczytajcie, jednak wycieczka do księgarni to zdecydowanie zbyt wielki trud, którego nie jest warta. 

Tytuł : "To nie może być prawda"
Autor : Hanna Dikta
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 7 marca 2018
Liczba stron : 272

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :

 
"Pocałunek stali" Jeffery Deaver

"Pocałunek stali" Jeffery Deaver

      Nowa powieść Jeffery Deavera jest istnym powrotem na łono rodziny. Wyobrażacie sobie, że to już 12 tom serii o Lincolnie Rhymes, genialnym analityku kryminalistycznym i jego przyjaciołach? Ja wprost nie mogłam uwierzyć, że już tyle za mną a autor nadal trzyma najwyższy poziom. To jedna z tych książek, które nie potrzebują reklamy, gdyż samo nazwisko autora jest najlepszym chwytem marketingowym. Fani serii z pewnością nie będą zawiedzeni a Ci, którzy zamierzają dopiero zacząć przygodę z Deaverem spokojnie mogą sięgnąć po tę pozycję. Co prawda są tu odnośniki do poprzednich tomów jednak uważniejsi czytelnicy szybko się połapią w fabule. 

Amelia Sachs śledzi podejrzanego w zatłoczonym centrum handlowym. Kiedy mężczyzna wchodzi do restauracji na ruchomych schodach dochodzi do tragicznego wypadku, samoczynnie otwiera się klapa zamykająca dostęp do mechanizmu urządzenia i do środka wpada mężczyzna, który wkręcony zostaje w tryby maszyny i umiera na miejscu. Niosąca pomoc Amelia pozwala zbiec swojemu
podejrzanemu i tym samym gubi trop. W policyjne śledztwo angażuje się były detektyw Lincoln Rhymes i jego ekipa. Śledczy szybko dowiadują się, że sprawcą wydarzenia w centrum handlowym jest podejrzany o morderstwo mężczyzna, którego Amelia miała na celowniku. Sam siebie nazywa Strażnikiem Narodu i za pomocą uszkadzania sterowników zaawansowanych technologicznie urządzeń doprowadza do wypadków, w których zbuntowane przedmioty użytku codziennego zabijają swoich użytkowników. Amelia wraz z Ronem i Lincolnem próbują przewidzieć następny ruch mordercy i ocalić kolejne ofiary. 

Ciężko jest recenzować książkę autora, który wprost nie popełnia błędów, a jego doświadczenie (w tym ilość napisanych książek) sprawia, że recenzent czuje się jak typowy laik. Bo nie ma co się oszukiwać, Jeffrey Deaver jest jednym z mistrzów gatunku i choć przyznam, że trafiają mu się słabsze powieści to zazwyczaj trzyma poziom a jego grono wiernych fanów ciągle rośnie. To właśnie takim autorom (należy do nich również Stephen King czy Graham Masterton) jesteśmy w stanie bardzo dużo wybaczyć. Na całe szczęście tym razem obyło się bez zgrzytów. W moje ręce trafił znakomity thriller kryminalny, pełen zaskakujących zwrotów akcji, gdzie tempo narracji i zdarzeń jest tak wyważone by trzymać czytelnika w napięciu przez cały czas. Autor daje nam tylko tyle byśmy mogli domyślić się co będzie dalej, choć zazwyczaj nasze przypuszczenia i tak okazują się błędne. 

W 12 tomie dowiadujemy się, że Rhymes zrezygnował ze współpracy z policją by zająć się prowadzeniem wykładów i pracą w sektorze cywilnym. Poznajemy również nową bohaterkę, która (przynajmniej tak przypuszczam) będzie nam towarzyszyła i w następnych tomach : studentkę Juliette Archer. Dziewczyna również jeździ na wózku inwalidzkim i podobnie jak Lincoln jest prawie całkowicie sparaliżowana. 
Kolejną nową rzeczą jest powrót do gry Nicka Carellego, byłego partnera Amelii Sachs, który po 6 latach został zwolniony z więzienia za dobre sprawowanie. Były detektyw z pomocą przyjaciół postanawia udowodnić swoją niewinność. 
Resztę ekipy : Amelię, Lincolna, Rona czy Mela wszyscy znają i kochają, więc nie muszę ich przedstawiać. Za to mogę zapewnić : oj będzie się działo. 
Zaskakujący jest za to nasz czarny charakter tytułujący siebie Strażnikiem Narodu. To człowiek, który walczy z konsumpcjonizmem i za pomocą morderstw stara się udowodnić mieszkańcom Nowego Yorku, że zbytnie przywiązanie do zaawansowanych technologicznie urządzeń może doprowadzić do katastrofy. 

Co prawda nie lubię się utożsamiać (czy chociażby zgadzać) z antybohaterami, jednak tym razem muszę zrobić wyjątek. Uważam, że nasz strażnik miał sporo racji w analizie nowoczesnego, konsumpcyjnego społeczeństwa. Zamiast budować więzi rodzinne i skupiać się na samorozwoju, otaczamy się przedmiotami, które mają nam ułatwić życie a często wykonać za nas ciężkie bądź nieprzyjemne czynności. Taki stan rzeczy nas rozleniwia, zarówno psychicznie jak i fizycznie. Na domiar złego żyjemy w czasach gdzie duża część naszego życia toczy się w świecie wirtualnym a my sami jesteśmy przewrażliwieni na punkcie bezpieczeństwa, naszego, naszych nieruchomości i ruchomości czy nawet danych osobowych. Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że bezgranicznie ufając technice sami strzelamy sobie w stopę. Wymyślony przez Deavera scenariusz wydaje mi się jak najbardziej realny i niestety możliwy do spełnienia. Przed tym przestrzegał nam również inny znakomity autor Marc Elsberg w swojej książce "Zero". Więc czytelnicy : usiądźcie i zastanówcie się czy warto wysyłać kolejne rzeczy w "chmurę" czy kupować inteligentną mikrofalówkę? Czy ta bez funkcji sterowania smartfonem źle podgrzewała nam obiad? A jeśli naprawdę to wszystko wymknie się spod kontroli i skończymy w świecie rodem z Terminatora? 

Uwielbiam książki Jeffery Deavera i każda kolejna zachwyca mnie czymś nowym. Świadczy to tylko o tym że nasz autor idzie z duchem czasu a jego wyobraźnia podsuwa mu coraz to lepsze pomysły. W książkach o Lincolnie Rhymsie uwielbiam fakt, że pomimo złożoności fabuły autor nie zapomina o swoich głównych bohaterach. To nie jest typowy cykl kryminalny tylko swoistego rodzaju saga rodzinna, gdzie każdy z jej członków ma własne problemy, które wraz z nimi rozwiązujemy. Polecałam poprzednie 12 tomów, polecam i ten. I z mojej strony obiecuję : tutaj nie ma czasu na nudę. 

Tytuł : "Pocałunek śmierci"
Autor : Jeffery Deaver
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 23 stycznia 2018
Liczba stron : 552
Tytuł oryginału : The Steel Kiss

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 

 
"Ostatnie dni nowego Paryża" China Mieville

"Ostatnie dni nowego Paryża" China Mieville

     Czytanie Mievilla to jak wejście w umysł chorego człowieka- taką słyszałam kiedyś opinię. Dla mnie było to pierwsze spotkanie z tym autorem i muszę przyznać, że jestem skołowana. Z jednej strony w moje ręce wpadła oryginalna powieść science fiction, a z drugiej dzieło, które moim zdaniem charakteryzuje się przerostem formy nad treścią. Była idea, był pomysł jednak autor zamiast zgłębić ten temat i niczym Tezeusz iść po nici Ariadny by wyzwolić się z labiryntu własnego umysłu, skupił się na języku, formie i opisach, które choć niezwykle barwne i szczegółowe nie zastąpią fabuły. 

Rok 1941, młody amerykański inżynier i okultysta, trafia do Marsylii gdzie poznaje francuskich
członków ruchu oporu. Z ich pomocą pragnie dostać się do Pragi, gdyż tylko tam będzie w stanie użyć wynalazku, który zbudował, a którego głównym zadaniem ma być ostateczne pokonanie nazistów. Zachęcony przez członków ruchu oporu postanawia zaryzykować i uruchomić urządzenie na miejscu, jednak skutki tego są katastrofalne.
Rok 1950, II Wojna Światowa trwa, naziści opanowali Paryż. Thibaut, bojownik surrealistycznej grupy partyzanckiej, za wszelką cenę pragnie opuścić zrujnowane miasto. Na jego drodze staje amerykańska fotoreporterka, Sam, która narażając własne życie, przemierza miasto w poszukiwaniu surrealistycznych manifestacji, tak zwanych manif. Thibaut postanawia jej pomóc i razem wpadają na trop nowego nazistowskiego eksperymentu. 

Muszę przyznać, że pomysł na fabułę jest zabójczo dobry. Alternatywne losy Europy, wojna światowa która się nie kończy w 1945 roku, Hitler nadal sprawuje władzę, a naziści zdobyli Paryż. I gdzieś w tym wszystkim spod ziemi wykluwają się istoty, powstałe w umysłach wielkich artystów surrealistycznych takie jak "Pies andaluzyjski" Salvadora Dali i Luisa Bunuela oraz wiele wiele innych. Przyznam szczerze, choć autor wszystkie "manify" odmalował z najdrobniejszymi szczegółami, podając nazwiska autorów, to nie zadałam sobie trudu by je odszukać, chociażby w Internecie (jestem laikiem w temacie). Dla mnie były to zwykłe stworzenia czy przedmioty, które są charakterystyczne dla książek fantasy. Jednak człowiek, któremu sztuka nie jest obca, a surrealizm nurtem szczególnym, będzie się czuł jak u siebie w domu, gdyż Mieville, w tym temacie ma wiedzę wprost encyklopedyczną. Wydawnictwo znak odwaliło kawał dobrej roboty zamieszczając ilustracje, które choć w przybliżeniu pozwoliły, zwykłemu, szaremu czytelnikowi, zapoznanie się z twórczością surrealistów. Temu samemu służy wykaz najważniejszych dzieł umieszczony na końcu książki (choć niektórzy go krytykują, że zajmuje zbyt dużo miejsca i dla laików jest mało przydatny). 

Zdecydowanie najsłabszym punktem książki jest jej fabuła. Pomysł na umieszczenie naszych bohaterów w samym środku działań wojennych był jak najbardziej trafiony, jednak już po kilkudziesięciu stronach nie wiedziałam kto walczy z kim i dlaczego. Mamy tutaj francuski ruch oporu (sic!), nazistów, front wspierający De Gaulla, surrealistyczne manify, angielskich i amerykańskich szpiegów, oraz agresywny lud Paryża, który chce na gruzach miasta zbudować nową społeczność. W książce Mievilla każdy każdemu jest wrogiem, każdy przed każdym ucieka bądź go goni, lecz ta zabawa w kotka i myszkę wydaje się groteskowa, przerysowana a często wręcz śmieszna. Idea jaka przyświecała napisaniu tej powieści była wzniosła i słuszna a wyszło chaotycznie. Pewnie duże wpływ na taki stan rzeczy ma niewielka objętość tej książeczki, rzecz krytykowana przez wielu recenzentów, którzy przyzwyczajeni byli do większych objętościowo dzieł autora. Ja osobiście się cieszę, że "Ostatnie dni nowego Paryża" to zaledwie 200 stron maszynopisu (170 bez przypisów), obawiam się że więcej nie dałabym rady przeczytać. 

Mieville od zawsze chwalony był za język i styl. To właśnie one sprawiały, że jego powieści są wyjątkowe a sam autor cieszy się szacunkiem czytelników. Dla mnie tego języka tutaj było po prostu za dużo. W przeciwieństwie do innych, nie zrozumiałam żartów, nowomowa i słowotwórstwo mieszały mi się z wyrazami, które pewnie są w jakichś słownikach jednak ze względu na swoje wyrafinowanie dawno już wyszły z obiegu, a przeładowanie nazwami własnymi i nazwiskami artystów sprawiło, że czułam się jak podczas czytania leksykonu sztuki. Typowy przerost formy nad treścią, w którym nawet bohaterowie zdawali się gubić. Bohaterowie, których praktycznie nie poznajemy choć prowadzą nas przez ten dziwny surrealistyczny świat.

Wymieniłam tak dużo wad, że pewnie się zastanawiacie czy jest po co sięgać po tę książkę? Ależ oczywiście. Dzieło Mievilla jest świeże, nowoczesne i oryginalne a tego brakuje na dzisiejszym rynku wydawniczym. Czasem zadawałam sobie pytanie czy w gatunku fantastyki da się jeszcze wymyślić coś nowego? Ta książka jest doskonałym przykładem na to, że ogranicza na jedynie nasza własna wyobraźnia, a tutaj autor pokazał, że jest ponad wszelkie ograniczenia, nawet te fizyczne. 
Ponadto "Ostatnie dni nowego Paryża" będą gratką dla miłośników sztuki czy szeroko pojętego surrealizmu, od malarstwa aż do filozofii i polityki. Choć mnie nie wciągnęła tak jak powinna, to ogrom pozytywnych recenzji, mówi sam za siebie. Nie ma co czekać, zapraszam do księgarni i przekonajcie się sami.


Tytuł : "Ostatnie dni nowego Paryża"
Autor : China Mieville
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 22 stycznia 2018
Liczba stron: 201
Tytuł oryginału : The Last Days Of New Paris


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :


"Pokochać noc" Dennis Lehane

"Pokochać noc" Dennis Lehane

     Dennis Lehane jest autorem, którego lubię i szanuję, dlatego sięgając po tę książkę wiedziałam, że mnie nie zawiedzie. I tak też się stało. Jedyne z czym mam problem (po raz pierwszy w przypadku tego autora) to z samą klasyfikacją gatunkową tej powieści. Jeśli zechcemy przyporządkować ją do kanonu powieści obyczajowych to z pewnością należy do tych mrocznych, wywołujących dreszczyk na karku. Jeśli jednak postanowimy (podobnie jak wydawca) zaliczyć ją do thrillerów to prawdziwy znawca poczuje, że czegoś tu zabrakło : może tego przyśpieszenia pulsu, który powinnam odczuwać w przypadku tego gatunku? Momentu kiedy ręka z przerażenia sama zasłania usta? Jednak to niezdecydowanie gatunkowe paradoksalnie działa na korzyść książki i sprawia, że mamy do czynienia z opowieścią, która dzięki swojej inności wymyka się wszelkiej klasyfikacji. 

Rachel Childs, córka psycholożki i autorki poczytnego poradnika dla małżeństw,  sama dziennikarka i żona bogatego dziedzica firmy handlującej drewnem, cierpi na chorobę psychiczną, która objawia się srachem przed ludźmi i otwartymi przestrzeniami. Ta swojego rodzaju agorafobia nie pozwala młodej jeszcze dziewczynie na opuszczenie domu. Latami zamknięta w czterech ścianach własnego mieszkania, wymyka się tylko rankami do najbliższego sklepu spożywczego.
Pewnego dnia jej mąż, Brian Delacroix, postanawia zabrać Rachel na wycieczkę metrem do centrum handlowego, uważa że jest już gotowa na spotkanie tłumów. Wycieczka na miasto staje się krokiem milowym ku wyzdrowieniu. Od tej pory Rachel samotnie opuszcza mieszkanie i wędruje po Bostonie. Pewnego dnia podczas spaceru dostrzega swojego męża, który rzekomo powinien przebywać w delegacji w Londynie. Zaczyna szpiegować męża i w krótkim czasie dowiaduje się, że jej ukochany nie jest tym za kogo się podaje. 

Dla wszystkich czytelników, którzy lubią zarówno powieści obyczajowe jak i thrillery psychologiczne z elementami kryminału, nowa książka Dennisa Lehane będzie prawdziwą perełką. Zaczyna się powoli. Przez pierwsze dwieście stron autor opowiada nam o życiu Rachel Childs i jej najbliższych. Dziewczyna nigdy nie poznała swojego ojca, który opuścił rodzinę i wyjechał z miasta. Zdesperowana i zgorzkniała matka dziewczyny do końca swojego życia nie wyjawiła córce nazwiska ojca. Kiedy ta uporała się z ciężkim okresem dojrzewania, pełnym alkoholu i występków przestępczych, na własną rękę rozpoczęła poszukiwania. Jednocześnie szybko pięła się po szczeblach dziennikarskiej kariery. Wysłana na Haiti, gdzie po raz pierwszy spotkała się ze śmiercią i terrorem, doznała załamania na wizji co poskutkowało wyrzuceniem jej z pracy. 
Po rozwodzie z pierwszym mężem na ulicy spotkała dawnego znajomego, Briana Delacroix z którym połączyło ją coś więcej niż przyjaźń. I od tej pory również książka zmieniła się o 180 stopni. Akcja przyśpieszyła, fabuła nabrała rozmachu, a postacie które do tej pory wydawały nam się znajome, zdjęły maski i odsłoniły nieznane a zarazem mroczne oblicza. Ktoś kto do tej pory był okazem wrażliwości i empatii okazywał się dwulicowym potworem, który w imię pieniędzy był w stanie poświęcić swoich najbliższych. Z kolei zawodowi mordercy okazywali się kochającymi głowami rodzin, których na złą drogę sprowadziło samo życie, które jak wiadomo nie rozpieszcza. Właśnie to odwrócenie ról nadało książce cały smak. Podziwiam autora, za wytrwałość i fakt że jednym zamachem pióra zniszczył wszystko co budował przez kilkaset stron (czy nie było mu żal?). A było co budować, gdyż Lehane znany jest z tego, że wytrwale i drobiazgowo kształtuje profile psychologiczne swoich bohaterów. 

Kolejną rzeczą, która cechuje naszego autora, jest stopniowe budowanie klimatu powieści, dozowanie emocji oraz stopniowanie napięcia. Choć zaczyna się powoli, rozwija niczym powieść obyczajowa, tak od samego początku czytelnik czeka na zwrot akcji choć nie wie, w którym momencie on nastąpi. Dostajemy nikłe przesłanki, zapowiedzi zbliżającej się katastrofy. Sam fakt, że nasza autorka jest więźniem we własnym domu sprawia, że cała powieść staje się klaustrofobiczna. W tak małej przestrzeni nawet zwykłe z pozoru zdarzenia mogą się okazać wstępem do katastrofy. 
Druga połowa książki to za to prawdziwy rollercoaster (którego przedsmak dostajemy już w prologu), zaczyna się prawdziwa zabawa w kotka i myszkę i nie do końca wiemy kto jest tym złym a kto dobrym. Każdy z naszych bohaterów ma swoje małe sekrety, więc wiedzeni instynktem tracimy zaufanie do każdego. Jednak doświadczony autor świadomie i konsekwentnie buduje fabułę. Nie ma tutaj miejsca na nieścisłości, niekonsekwencję czy niedomówienia. Elementy układanki wprawną ręką są wkładane we właściwe miejsce. 
Jedynym słabszym punktem książki (słabszym ale nie słabym) jest jej zakończenie. Zbyt proste, mało melodramatyczne (a tego się spodziewałam) i troszkę nie pasujące do profilów psychologicznych naszych bohaterów, otwarte na interpretację. 

Kolejny już raz Dennis Lehane, zaserwował nam prawdziwą ucztę czytelniczą. W moje ręce trafiła książka od której nie mogłam się oderwać przez kilka wieczorów. "Pokochać noc" to wspaniały miks gatunkowy, obyczajowy thriller psychologiczny, gdzie większy nacisk położony jest na psychikę naszych bohaterów niż ich działania. To jedna z tych książek, kiedy czytelnik nie jest w stanie przewidzieć fabuły, choć autor na prawo i lewo daje nam podpowiedzi. Kiedy już obierzemy jakąś drogę okazuje się ślepą uliczką. Jest to jedna z lepszych przeczytanych przeze mnie książek w 2018 i choć wiem, że na nastepną powieść Lehane będę czekać latami, to już się nie mogę doczekać. Polecam.


Tytuł : "Pokochać noc"
Autor : Dennis Lehane
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 6 lutego 2018
Liczba stron : 480
Tytuł oryginału : Since We Fell



Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  


 

Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger