"Zaufanie" Henry James

"Zaufanie" Henry James

Uwielbiam literaturę amerykańską, uwielbiam Henriego Jamesa, a na dodatek jeśli wszystko to podane jest w pięknej oprawie, jaką zaprezentowało wydawnictwo Prószyński i S-ka to wprost nie można się oprzeć. "Zaufanie" jest jedną z pierwszych powieści tego wielkiego pisarza i zapewne jedną z bardziej niepozornych. W odróżnieniu do innych dzieł autora nie niesie podprogowego przekazu, nie zawiera głębszych morałów, jednak nadal warto się nią zainteresować, gdyż czytanie tej zabawnej opowiastki dostarczy niesamowitej rozrywki w doskonałym stylu.

Bernard Longueville, młody, pochodzący z bardzo zamożnej rodziny, Amerykanin, większość swojego wolnego czasu spędza w Europie korzystając z uroków życia. Gdyż nie musi się martwić pieniędzmi, które płyną do niego szerokim strumieniem, postanawia popróbować sił w malarstwie. Pewnego dnia w Sienie, kiedy zajęty jest szkicowaniem widoków z tarasu w pobliżu murów miejskich, spotyka piękną nieznajomą. Zauroczony jej urodą prosi dziewczynę żeby mu pozowała. Choć speszona, zgadza się. 
Niebawem Bernard dostaje list od swojego najbliższego przyjaciela, w którym ten zaprasza go do przyjazdu do Baden-Baden, znanego uzdrowiska w Niemczech. Celem wizyty ma być poznanie obiektu westchnień przyjaciela i ocenienie czy wybranka jest osobą godną jego serca, gdyż zauroczony kobietą nie jest w stanie wykazać się zdrowym rozsądkiem. Na miejscu spotyka znaną mu z francuskiej wizyty tajemniczą modelkę. 

Jest jedna rzecz, którą lubię w książkach Henriego Jamesa (oczywiście nie jedna, ale chyba najważniejsza), to nie akcja jest w nich najważniejsza tylko interpretacja. Można powiedzieć, że fabuła "Zauroczenia" jest niezwykle prosta, daleko jej do późniejszych, skomplikowanych dzieł autora. Dwóch przyjaciół spotyka się, a celem tego spotkania jest ocena zachowania i postaci kobiety, którą jeden z nich wybrał na kandydatkę na żonę. Oczywiście, nie jest to typowa sztuka dwóch bohaterów i nie dzieje się w jednym miejscu. Jak przystało na autora nadal przemieszczamy się z miejsca na miejsce, jednak co znamienne dla tego autora, każda lokalizacja jest jedynie tłem dla dialogów i analiz. Nie ma większego znaczenia czy byśmy się znaleźli w Paryżu czy w Warszawie, tutaj najważniejsze są postaci i ich uczucia. Jest to książka, w której największą rolę odgrywa ocena postępowania czwórki naszych głównych bohaterów, próba analizy ich zachowań. Na wstępie to Bernard ocenia Vivian, później dochodzi do autoanalizy samego Bernarda, następnie znów Bernard ocenia Gordona i jego małżeństwo z piękną wybranką, by na sam koniec sam zostać ocenionym przez Vivian. Myślicie, że będziecie tutaj mieli do czynienia z nudną i przegadaną psychoanalizą? Ależ skądże. Dialogi, monologi, oraz wtrącenia narratora są nie dość, że trafne, właściwe i dobrze zanalizowane to jeszcze niezwykle witalne i zabawne. Oprócz tego, że autor poddał głębokiej ocenie wszystkich naszych głównych bohaterów, to jeszcze nie oparł się pokusie analizie małżeństwa jako związku dwojga ludzi (zarówno tych do siebie pasujących, jak i tych z zupełnie innych biegunów). Myślę, że osoby szykujące się do zamążpójścia znajdą tutaj bardzo wiele cennych rad i dokładniej się przyjrzą swojemu wybrankowi/wybrance, oczywiście z przymrużeniem oka. 

Jako, że powieść została napisana prawie 150 lat temu, łatwo się domyślić że styl autora jest dość szczególny i osoby które wcześniej nie miały do czynienia z klasyką mogą odnieść wrażenie cofnięcia w czasie. Ze względu na ten fakt, to właśnie "Zaufanie" polecałabym czytelnikom, którzy pragną rozpocząć swoją przygodę z tym autorem. Jest to książka łatwa, prosta i przyjemna, dzięki czemu nawet trudny i niewspółczesny język nie przeszkadza w odbiorze. 
Jest to również powieść, chwalona przez komentatorów i krytyków, za względu na ponoć jedną z najlepszych postaci kobiecych wykreowanych przez Jamesa. Chodzi o Vivian. Mnie osobiście postać ta, choć interesująca, nie urzekła tak jak powinna. Stało się tak za sprawą Blanche, kolejnej kobiecej postaci, która totalnie zawróciła mi w głowie. Ta pulchna, młodziutka osóbka, była tak gadatliwa, jej monologi tak śmieszne, że czasem pozbawione sensu, po prostu nie dało się jej nie polubić, a nawet pożałować. To właśnie Blanche sprawiała, że przewracałam strony jak szalona szukając kolejnych wywodów bohaterki, która sama zdawała sobie sprawę ze swojej ułomności intelektualnej (choć moim zdaniem nic jej nie ubywało, dziś takich Blanche pełno na każdym kroku, aż człowiek ma ochotę na ciągłe noszenie stoperów). 
W powieści Jamesa widać zainteresowanie autora kwestią emancypacji kobiet, słychać tutaj głosy poparcia. Choć z jednej strony mamy do czynienia ze słabością płci pięknej, pogonią za bogatymi protektorami i kokieterią, tak przykład Vivian doskonale nam obrazuje, że to właśnie ona podjęła walkę z męską dominacją i śmiem stwierdzić, że ją wygrała w przedbiegach. 

Niektórzy mówią, że ta, wcześniej wydawana jako opowieść w odcinkach, książka nie nadaje się na osobną całość. Owszem jest doskonałym opowiadaniem, jednak daleko jej do pełnowymiarowej powieści, do których przyzwyczaił nas autor. Ja się z tym stwierdzeniem nie zgadzam. "Zaufanie" ma fabułę, która wciąga, mamy tutaj początek, rozwinięcie i zakończenie, pełnowymiarowe postaci wprost spływają ze stron kartek, a całość ma pewien głębszy sens, który nietrudno jest uchwycić. Choć czytelnik nie znajdzie tu akcji, to samo czytanie o przeżyciach, myślach i rozterkach naszych głównych bohaterów pochłonie nas bez reszty. Narrator, niczym reżyser teatralny, przedstawia wszystko w najdrobniejszych szczegółach, niczym didaskalia na marginesach sztuki. Bo "Zaufanie" to właśnie sztuka wielkiego formatu. Polecam

Tytuł : "Zaufanie"
Autor : Henry James
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 23 listopada 2017
Liczba stron : 288
Tytuł oryginału : Confidence

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  

 



"Dziesięć tysięcy żyć" Michael Poore

"Dziesięć tysięcy żyć" Michael Poore

     Czyżby kolejny pretendent do moich "Top 10" książek roku 2018? Oczywiście jest dopiero styczeń, więc stanowczo za wcześnie by wysnuwać takie wnioski, jednak z pewnością powieść Michaela Poore wywarła na mnie ogromne wrażenie. Ten na poły romans, na poły powieść obyczajowa osadzona w gatunku science-fiction z początku wydawała mi się kolejną książką dla nastolatków. Szybko jednak zdałam sobie sprawę, że to nie dorastająca młodzież jest targetem autora. "Dziesięć tysięcy żyć" to mądra książka, która opowiada o kondycji człowieka i zagrożeniach wiążących się z rozwojem technologii. Zmusza nas byśmy się zatrzymali i zastanowili nad tym, w którą stroną zmierza świat w którym przyszło nam żyć. Ta książka to jednocześnie ponad 500 stron świetnej czytelniczej rozrywki jak i przestroga na przyszłość.

Milo ma za sobą 9996 żyć i nadal nie osiągnął Doskonałości, która jest jedynym celem jego Istnienia.
Kiedy kolejny raz umiera i budzi się na brzegu rzeki, w miejscu zwanym Zaświatami, Suzi już na niego czeka. Dziewczyna, z zawodu "Śmierć", już od 8 tysięcy lat jest w związku ze śmiertelnikiem. Jednak tym razem nie tylko ona czeka na mężczyznę. Kiedy Milo dochodzi do siebie, dostrzega Nan i Matkę, jego opiekunki i nauczycielki z Zaświatów, które mają mu do przekazania ważną nowinę. Otóż pozostały mu tylko 4 życia, w których musi osiągnąć Doskonałość. Jeśli mu się to nie uda, zostanie poprowadzony "chodnikiem" wprost ku Nicości i zmieni się w niebyt. Milo, wraz z pomocą Suzi, próbuje dowiedzieć się czym jest Doskonałość i jak ją osiągnąć.

Jak to jest kiedy w wasze ręce trafia powieść, która składa się z setek osobnych opowiadań, które mają tego samego wspólnego bohatera, jednak dzieją się na przestrzeni kilku tysięcy lat? Powiem wam, że uczucie jest niesamowite. Szczególnie w przypadku, kiedy autorem książki jest człowiek posiadający niesamowitą wyobraźnię i zdolność posługiwania się plastycznym a jednocześnie nieskomplikowanym językiem. Jestem fanką książek science-fiction, czytałam te osadzone w najdalszej przyszłości, te z pętlami czasu i cofaniem się w minione wieki. Jednak jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się mieć w rękach powieści, której akcja rozpoczęła by się w 500 r p.n.e a zakończyła kilka tysięcy lat później. Dodam, że nie mamy tutaj do czynienia z mnogością alternatywnych scenariuszy na rozwój wszechświata i ewolucję ludzkości. Autor wykazał się liniowością i zachował znaną nam historię. To właśnie po niej następuje przyszłość, która ludziom nam współczesnym wyda się niepokojąca, jednak zauważyłam że coraz więcej pisarzy fantasy zmierza w jej kierunku. Otóż za kilka tysięcy lat, nasza planeta zostanie zniszczona w wyniku zderzenia z kometą. Ludziom uda się przetrwać, gdyż w porę zbudują promy kosmiczne, które pozwolą im skolonizować galaktykę. Osiądą na Marsie i Wenus, księżycach Jowisza i Saturnie, dla człowieka i jego technologi nie będzie nic niemożliwego. Jednak w tych wiekach podboju kosmosu, ludzkość będzie prowadziła nieustającą walkę o zasoby, dostęp do tlenu i wody. Potworzą się bogate kartele, powróci niewolnictwo, świat podzieli się na tych co mają wszystko i wyzyskiwaną siłę roboczą, którą łatwo zastąpić. 
Nasz bohater będzie się odradzał raz tu raz tam, raz biedny raz bogaty, raz będzie drzewem czy lisem drugi raz bohaterem, który zbawi świat czy znanym odkrywcą. Ta wędrówka przez życia będzie miała na celu zdobywanie doświadczenia, a powroty w Zaświaty umożliwią wybranie kolejnych dróg rozwoju w drodze do Doskonałości. Milo jest najstarszą i najbardziej doświadczoną duszą ludzką, jednak to właśnie on ma największe kłopoty z samodoskonaleniem. Nawet sam nie jest przekonany czy chce być doskonały, czy wystarcza mu to co już osiągnął. Patrzy jak inne dusze wkraczają ku Światłość jednak dla niego samego najważniejsza jest miłość do Śmierci, Suzi - jego wybranki od tysiącleci. 

Jednak "Dziesięć tysięcy żyć" to nie tylko podróż w przyszłość w poszukiwaniu Doskonałości. To również jedna z piękniejszych i mądrzejszych książek o miłości jakie dane było mi przeczytać. Milo i Suzi są zakochani od ponad 8 tysięcy lat. To na ich przykładzie widzimy czym jest prawdziwa, dojrzała miłość. Choć każdy ma własne życie, choć Milo posiadł tysiące kobiet, miał setki dzieci, a Suzi kochanków i adoratorów zawsze do siebie wracali. Czasem musieli czekać kilka, kilkadziesiąt czy setki lat by się znów zobaczyć i choć nie pamiętali się w ziemskim życiu tak głosy minionych żyć w głowie przypominały o istnieniu kogoś wyjątkowego. Milo jest przykładem bohatera romantycznego, osadzonego we współczesnych realiach. Jego pogoń za ukochaną i rozpacz kiedy Suzi znika tak chwytają za serce jak werterowskie rozterki. Ich zakazana miłość, pomiędzy Śmiercią a śmiertelnikiem, przywodzi na myśl "Romeo i Julię" w nowoczesnej, bardziej brutalnej wersji. 
"Dziesięć tysięcy żyć" to również książka, która w obrazowy i dobitny sposób pokazuje nam co może się stać z naszym światem, jeśli nie zwolnimy w tym pędzie technologicznym a pojęcie jednostki, nie wróci na pierwsze miejsce w naszej hierarchii. Minęło stosunkowo niewiele lat odkąd znieśliśmy niewolnictwo, większość z nas żyje w krajach demokratycznych gdzie szanowane jest prawo do samostanowienia jednostki, jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że pozycja człowieka może zostać zagrożona, szczególnie kiedy na arenę wkroczą wielcy gracze i wielkie pieniądze. Powieść Poore pokazuje, że jak daleko byśmy nie zawędrowali we wszechświecie musimy się liczyć z tym, że to właśnie człowiek jest jego centrum. Autor, kierując naszego głównego bohatera ku Doskonałości, uświadamia nam, że również MY musimy coś zmienić w naszych życiach by nie spełniły się te wszystkie smutne scenariusze. 

Kiedy w moje ręce wpada powieść tak wybitna i dobrze napisana jak "Dziesięć tysięcy żyć" to moje serce aż podskakuje z radości. Kiedy się okazuje, że autorowi udało się coś we mnie zmienić, dzięki czemu stałam się choć troszkę lepszym człowiekiem to mogę z czystym sumieniem polecić tę książkę każdemu. Ta szkatułkowa powieść to zawołanie do ludzkości by się zatrzymała i przemyślała swoje postępowanie. 

Tytuł : "Dziesięć tysięcy żyć"
Autor : Michael Poore
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 24.10.2017
Liczba stron : 512
Tytuł oryginału : Reincarnation Blues

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki dziękuję wydawnictwu : 



"Institor" Adam Lard

"Institor" Adam Lard

     Nigdy nie przypuszczałam, że, na poły historyczna książka nieznanego mi autora, do tego wydana przez mało znane wydawnictwo okaże się strzałem w dziesiątkę. Ponieważ mamy dopiero początek roku to ciężko stwierdzić czy okaże się moją najlepszą książką 2018, jednak muszę przyznać, że zrobiła na mnie ogromne wrażenie, i pomimo swoich 600 stron dosłownie ją pochłonęłam. "Institor" to oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o żyjącym na przełomie XV i XVI wieku inkwizytorze, autorze powieści "Młot na czarownice" Heinrichu Kramerze. To również wspaniała powieść kryminalno-przygodowa inspirowana najgłośniejszymi dziełami tego gatunku. 

Pod koniec 1517 roku, przebywając w okolicach Lyonu Heinrich Kramer, znany w Europie
inkwizytor, zostaje poproszony o zbadanie sprawy trzech kobiet, które rzekomo widziano jak na
miotłach leciały nad jeziorem. W wyniku wnikliwego, nie pozbawionego tortur śledztwa, kobiety okazują się winne tego czynu i skazane na stos. Choć to nie sam inkwizytor rozpali płomień, to trzy kobiety dołączą do grona setek skazanych przez niego osób. 
Jesień 2017 roku. Jan Gutman, czeski historyk, przyjeżdża do Lyonu w poszukiwaniu informacji na temat legendarnego dziennika autora "Młota na czarownice". Dzięki wrodzonemu uporowi i pewnej dozie szczęścia udaje mu się spotkać z przeorem zakonu dominikanów, ojcem Rogerem, jednak ten zamiast mu pomóc odradza pisanie pracy na temat znanego inkwizytora. Jan się nie poddaje. Zgłębiając historię institora wpada na trop tajemnic, które kończą się śmiercią poznanych w Lyonie osób. 

"Institor, kto pierwszy podpalił stos" to cudowny miks gatunkowy, gdzie fakty historyczne przeplatają się z literacką fikcją. Mamy tu do czynienia z powieścią historyczną, thrillerem, kryminałem, a nawet dziennikiem. Tak się składa, że postać Heinricha Kramera jest mi bliska (fascynacja na studiach). Przeczytałam kilka książek o życiu tego znanego inkwizytora, zapoznałam się również z różnymi tłumaczeniami jego prac naukowych. Pod tym względem muszę przyznać, że Adam Lard dość lekko połączył ze sobą fakty historyczne wyjęte z życia Kramera z motywami fikcyjnymi, które miały na celu wzbogacenie książki. Laikowi, który nie czytał biografii Institora, i zna tę postać jedynie z lekcji historii czy filozofii ciężko będzie odróżnić ziarno od fałszu. Cóż nawet data śmierci została przesunięta w czasie by zmieścić się w ramach powieści. Adam Lard, ma tak lekkie pióro, i taką zdolność przekonywania, że w moich oczach Heinrich Kramer, z potwora który posłał na stos kilkaset osób (głównie kobiet) zrobił groźną lecz zabawną, inteligentną lecz służalczą postać, której nie sposób nie polubić. Mało tego Institor w naszej powieści, zaczyna wątpić w swoją wiarę i swój kościół, ba sam przeradza się w demona, które bezustannie tropie. Z pewnością jest to jedna z lepszych książkowych postaci jakie dane mi było poznać, mistrzostwo rodem z Dostojewskiego. 

Książka podzielona jest na rozdziały, te których akcja dzieje się w przeszłości ( dziennik Kramera) i te osadzone w czasach nam współczesnych. Choć część "pamiętnikowa" moim zdaniem była majstersztykiem, tej współczesnej, opowiadanej przez narratora w trzeciej osobie, też nie można nic zarzucić. Jedno jest pewne : jest akcja, jest moc. Z początku myślałam, że będę mieć do czynienia z rozprawką religijno-filozoficzną, rzeczą bardzo przegadaną, aż do czasu kiedy pojawiło się pierwsze ciało, a potem następne i kolejne. Trup ściele się gęsto, bohaterowie i miejsca (tak dobrze czytacie, miejsca) znikają aż czytelnik ma wrażenie, że wrócił do miejsca początkowego, tylko w nieco uszczuplonym składzie. Dostajemy tutaj więcej pytań niż odpowiedzi, ba cała fabuła oparta jest na tezie, która nie została do końca wyjaśniona a samo zakończenie trzeba przeczytać wielokrotnie i za każdym razem możemy całość interpretować inaczej. Dla mnie osobiście było to świetną zabawą a całość skojarzyła mi się z jedną z moich ulubionych powieści "Wyspa tajemnic".

Muszę przyznać, że autor posiadł ogromną wiedzę z dziedziny historii religii, historii średniowiecznej Europy oraz filozofii. Nie dość, że tę wiedzę ma, to jeszcze w przystępny sposób potrafi się nią dzielić. Nie tak jak znany nam wszystkim autor "Kodu Da Vinci" Dan Brown , który swoje wywody opiera na wymyślonych faktach. Tutaj coś wynika z czegoś i jest poparte głęboką analizą faktów. Wykład profesora Descura (moim zdaniem najlepsza część książki) na zaledwie 50 stronach maszynopisu zawarł wszystkie istotne informacje na temat synkretyzmu religijnego, coś o czym miałam wykłady w trakcie 2 lat studiów. Lekkość pióra autora sprawia, że czytając o rzeczach, które pozornie mogą nas nie interesować, nadal jesteśmy w pełni skupieni i zaangażowani i nawet tak nudny temat jest problemy wewnętrzne Kościoła katolickiego, dobrze przedstawiony może nas wciągnąć.

"Institor" to powieść nie tylko o życiu jednego z najbardziej znanych europejskich inkwizytorów, to również powieść o historii średniowiecznej Europy, przemianach dokonujących się w Kościele i podejmowanych próbach jego reformacji. Na kartach powieści poznajemy mnóstwo postaci historycznych, które miały duży wpływ na rozwój naszego kontynentu, myśli technicznej, sztuki i polityki. Jest tu papież Sykstus VI, cesarz Fryderyk II, Marcin Luter i wielu innych. Choć prawda miesza się tu z fikcją literacką, autorowi w przyjazny i barwny sposób udało się przedstawić warunki panujące kilka wieków wstecz, a dla urozmaicenia wprowadził wątek nam współczesny, który z pewnością przemówi do tych co szukają mocnych wrażeń. "Institor" to ciekawie i z rozmachem napisana powieść, którą polecam wszystkim bez wyjątku.


Tytuł : "Institor"
Autor : Adam Lard
Wydawnictwo : Fabuła Fraza
Data wydania : 25.10.2017
Liczba stron (wraz z dodatkami) : 600

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 



"48 tygodni" Magdalena Kordel

"48 tygodni" Magdalena Kordel


     Święto lasu. Skusiłam się i sięgnęłam po literaturę stricte kobiecą. Oczywiście zaczęłam nie dość, że od autorki dość znanej i szanowanej to jeszcze "48 tygodni" to powieść, której akcja zawarta jest na niespełna 200 stronach. Czy przeżyłam? Nie dość, że przeżyłam to jeszcze całkiem miło spędziłam wieczór. Książka Magdaleny Kordel to napisana lekkim i zabawnym językiem powieść-pamiętnik opowiadająca o losach Nataszy i jej rodziny. Niby nic specjalnego, jednak kiedy mamy za sobą ciężki dzień w pracy, a nasze komórki mózgowe domagają się odpoczynku, to taka lektura jest jak najbardziej wskazana. 

Natasza, mężatka i matka sześcioletniej córeczki, postanawia wrócić do pracy zawodowej. Ciągłe siedzenie w domu, sprzątanie, gotowanie i opieka nad dzieckiem sprawiają, że zaczyna jej czegoś brakować. Dodatkowo postanawia zapisać się na zaoczne studia. 
Razem z Nataszą zamieszkujemy w jej domu, i dzień po dniu poznajemy rodzinę, dwójkę kotów oraz żyjące w ciągłym zagrożeniu rybki. Nie straszna nam jest teściowa (a nawet dwie) oraz wiecznie obecna w naszym życiu pierwsza miłość Sebastiana- męża Nataszy, Sylwia. Razem z młodą bohaterką staramy się wychować dziecko, kiedy doskonale zdajemy sobie sprawę z faktu, że nie pasujemy do typowego modelu matki Polki. Życie Nataszy i jej najbliższych to pasmo szczęśliwych zbiegów okoliczności, drobnych niepowodzeń oraz wielkich wzruszeń. 

"48 tygodni" to typowa książka obyczajowa i muszę przyznać, że fakt ten mnie nieco zaskoczył. Polskie autorki literatury kobiecej nieustannie kojarzyły mi się z romansami, złamanymi sercami, opuszczonymi singielkami czy herbatką na ganku na skraju romantycznej wsi czyli z widokami, które mi, przywykłej do pośpiechu wielkiego miasta oraz jego brutalności, kojarzą się z czymś przesłodzonym, infantylnym i na poły baśniowym. Nie zdawałam sobie sprawy, że literatura kobieca może wykraczać poza ramy romansu czy erotyki a styl i język powieści mogą być tak zabawne. Owszem, nasza Natasza, ma męża, jest w nim nadal zakochana a w ich związku czuć erotyczne napięcie, jednak nie jest ona typową "matką polką" do jakich przyzwyczaiły nas seriale obyczajowe czy nawet zwykła obserwacja znajomych nam rodzin. Ta młoda kobieta sama przyznaje, że jest coś ważniejszego niż siedzenie w domu oraz macierzyństwo. Nie gloryfikuje swojej córki, dostrzega jej wady, ba często się jej wstydzi. Jest również szczera z samą sobą, i oświadcza swojemu mężowi, że nie ma ochoty na rodzenie kolejnego dziecka, pieluchy wywołują w niej odruch wymiotny a śliniący się bobas nie jest szczytem jej marzeń. Natasza to kobieta, która jest wolna w swoim związku. Nie stroni od przyjemności, alkohol i zabawa nie są jej wrogiem, a pójście na kacu do pracy powodem do wstydu. To typowa, współczesna kobieta. Jeszcze kilka lat temu taki obraz wywoływał przerażenie, a staruszki unosiły dłonie by nakreślić znak krzyża. Pewnie i teraz znajdą się osoby, dla której postawa Nataszy będzie powodem do ostracyzmu i potępienia. Ja jednak nie miałam problemów by utożsamić się z naszą główną bohaterką, gdyż muszę się przyznać, mamy bardzo wiele cech wspólnych. Czytając o życiu Nataszy i jej rodziny często miałam wrażenie, że przeglądam mój własny pamiętnik. Oczywiście nie twierdzę, że Natasza jest aniołem i przykładem do naśladowania. Ta książka jedynie pokazuje nam, że oprócz typowych, szczęśliwych "kur domowych" są jeszcze inne kobiety, dla których ważniejsza jest samorealizacja czy kariera. I nie nam oceniać co jest lepsze. 

"48 tygodni" praktycznie nie ma fabuły. Jest to zbiór krótkich opowiadań i fragmentów wyciętych z rodzinnego pamiętnika Nataszy. Jedne z ich sprawiały, że brzuch bolał mnie od śmiechu, inne potrafiły zaskoczyć swoim podobieństwem do mojego własnego życia, a jeszcze inne wywoływały falę niezadowolenia czy nawet łez. Często zdarzało się tak, że autorka korzystała z utartych szablonów czy po prostu przerabiała dobrze nam wszystkich znane żarty, których finał już z góry znaliśmy. Czasem odnosiłam wrażenie, że tych żartów jest zbyt dużo, że żaden normalny człowiek nie wytrzymał by w rodzinie, w której zamiast zwykłych dialogów prowadzi się zwykłą, zabawną i frywolną pogawędkę. Nawet podczas kłótni nie mogło się obyć bez sarkastycznych odzywek, które mnie osobiście wydawały się wprowadzone na siłę, wręcz nachalne.
Widać, że Magdalena Kordel, ma lekkie pióro, którym potrafi porwać czytelnika. Choć rzadko sięgam po literaturę obyczajową tak tym razem powieść polskiej autorki porwała mnie bez reszty. Złapałam się nawet na tym, że nie chciałam by się skończyła. Nie ważne czy opowieść Nataszy miałaby 600 stron czy tylko 200, mogłabym czytać bez końca. Z pewnością wpływ na to miał totalny brak fabuły, więc nie musiałam zbytnio się angażować w lekturę czy proces myślowy. Ale to dokładnie tak jak zapewniał mnie wydawca : to typowa lekka i zabawna powieść.

Nie przypuszczałam, że moje spotkanie z Magdaleną Kordel i jej Nataszą okaże się tak przyjemne i relaksujące. Jedyne czego żałowałam to faktu, że nie mogę wziąć książki na dwór, rozłożyć się na leżaku i taplać w promieniach słońca, bo właśnie z taką sielanką kojarzyła mi się ta przezabawna lektura. Polecam wszystkim, którym potrzebna jest dawka optymizmu i energii, tym którzy potrzebują odetchnąć po dniu pełnym pracy lub zwyczajnie czytać o czymś, co nie angażuje zbyt mocno naszego umysłu czy serca. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji poznać Nataszy to gorąco polecam byście sięgnęli po to nowe, piękne wydanie powieści.

Tytuł : "48 tygodni"
Autor : Magdalena Kordel
Wydawnictwo : Znak
Data wydania/wznowienia : 8 stycznia 2018
Liczba stron : 192

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 

"Uprowadzona przez Boko Haram" Mina Kaci, Assiatou

"Uprowadzona przez Boko Haram" Mina Kaci, Assiatou

     Prawie cztery lata temu hasło #BringBackOurGirls poznało miliony osób na całym świecie. W kwietniu 2014 roku ponad 200 nigeryjskich uczennic porwanych zostało przez islamskich terrorystów. To właśnie wtedy pierwszy raz usłyszałam o Boko Haram, organizacji zrzeszającej dżihadystów, której celem jest walka z zachodnią edukacją w Nigerii oraz wprowadzenie prawa szariatu. Jednak wiadomości płynące do nas z eteru bądź oglądane w telewizorze nigdy nie dotrą do nas w taki sposób jak relacje naocznych świadków. "Uprowadzona przez Boko Haram" to przerażająca historia opowiedziana przez islamską nastolatkę, której udało się wyrwać z piekła.

Assiatou ma 14 lat. Wraz z rodzicami mieszka w niewielkim miasteczku na północy Nigerii,
Damasak. Dla młodej dziewczyny, wychowanej w nowoczesnej lecz szanującej tradycję rodzinie, najważniejsza jest nauka. To właśnie podczas lekcji dowiaduje się, że ich miasteczko zostało zaatakowane przez oddziały zbrojne Boko Haram. Dziewczynie udaje się dotrzeć do domu, jednak kiedy wraz z rodziną próbuje opuścić miasto, trafiają w ręce napastników. Początkowo wszyscy złapani uciekinierzy osadzeni zostają w opuszczonym budynku.Taki stan rzeczy nie trwa jednak długo. Uroda Assiatou zostaje dostrzeżona przez jednego ze strażników. Wraz z 40 innych dziewczyn zostaje przetransportowana w inne miejsce, gdzie jest poddawana reedukacji i czeka aż Boko Haram znajdzie dla niej kandydata na męża. Osobnikiem tym zostaje, trzykrotnie od niej starszy, żołnierz dżihadystów. Już pierwszej nocy w domu męża dziewczyna zostaje zgwałcona i oddana pod opiekę pierwszej żony, której głównym zadaniem jest wpojenie dziewczynie nowych zasad odnośnie wiary muzułmańskiej. Kobieta próbuje również nauczyć Assiatou posługiwania się bronią. Po kilku dniach, korzystając z dogodnej sytuacji, dziewczynie wraz z trzema poznanymi w niewoli przyjaciółkami, udaje się uciec. Przeprawiają się przez jezioro Czad by trafić do  Nigru. To właśnie tam  Assiatou ma nadzieję odnaleźć swoją rodzinę. 

"Uprowadzona przez Boko Haram" to książka która jest świadectwem odwagi i walki z niesprawiedliwością. Opowiada o strasznych wydarzeniach, które dzieją się w Nigerii każdego dnia, a o czym świat woli nie pamiętać i odwraca głowę. Sięgając po tę książkę spodziewałam się pamiętnika, historii opowiedzianej przez młodą dziewczynę, która znalazła się w centrum wydarzeń. Teraz, świeżo po lekturze, czuję że czegoś mi tu zabrakło. Książka jest zbyt reportażowa, zbyt dziennikarska. Wiem, że napisana została wspólnym wysiłkiem dwóch kobiet, jednak granica pomiędzy wspomnieniami nastolatki a wytrawnym dziennikarstwem została gdzieś zgubiona przez co książka straciła na wiarygodności.  Musimy pamiętać, że główną bohaterką "Uprowadzonej.." jest 14 letnia dziewczyna, która pochodzi z takiego regionu kraju gdzie tylko 21 procent dzieci w wieku szkolnym uczęszcza do placówek edukacyjnych. Te, którym się poszczęściło, chodzą do szkół, jednak możemy sobie wyobrazić poziom nauczania w kraju, gdzie osiągnięciem jest samo opanowanie umiejętności czytania, pisania i podstaw arytmetyki. Dlatego może dziwić język jakim posługuje się Assiatou, jest on nie dość że rozbudowany to jeszcze niemalże liryczny, nawet europejskie nastolatki nie posługują się taką mową. Widać, że to Mina Kaci, autorka książki (z zawodu dziennikarka) miała wielki wpływ na edycję książki. Nie zdziwiłabym się gdyby okazało się, że to ona opisała własnymi słowami opowiedziane przez Assiatou wydarzenia. Oczywiście mogę być w błędzie. 

"Uprowadzona" opowiada o tragicznych wydarzeniach, jednak odniosłam wrażenie że sam temat potraktowany został po macoszemu, co jest wręcz karygodne. Już widząc sam rozmiar tej "książeczki" czytelnik zacznie się zastanawiać czy to naprawdę warta przeczytania historia. A dlaczego? Przyznam, że cała opowieść zmieściła się na okładce książki, a w jej środku nie dostajemy praktycznie nic ponad to. Jest krótki rys historyczny, zaatakowanie Damasak przez Boko Haram, uwięzienie, gwałt, ucieczka, odnalezienie rodziny, depresja i na końcu stopniowe wyleczenie z traumy. Czytając miałam wrażenie, że poszczególne wydarzenia zostały wypunktowane i opowiedziane tak szybko byle się wyrobić w z góry narzuconym czasie. Ale kto popędzał obie autorki? Wydawca zapewne by poczekał by dostać książkę jeszcze lepszą i bardziej trafiającą do serc czytelników. O wiele bardziej wolałabym dostać dobrze skonstruowany i pełen dogłębnej analizy reportaż na temat Boko Haram lub też zbeletryzowaną powieść o losach skrzywdzonej przez los nastolatki, niż napisany po łepkach miks reportażu z pamiętnikiem, który nie trzyma żadnej formy. 

Pomimo licznych wad uważam, że "Uprowadzona" to ważna książka, którą powinien przeczytać każdy obywatel zachodniego świata. Założę się, że wielu z was nie zdaje sobie sprawy z istnienia Boko Haram, grupy przestępczej która wykorzystuje kobiety do ataków samobójczych, kobiety, które często trzymają w ramionach noworodki. Jest to książka, która nie dość, że otwiera oczy to jeszcze sprawia, że pragniemy zgłębić temat, googlować, dowiedzieć się więcej. To powieść, która gra na naszej ciekawości świata. Polecam.

Tytuł : "Uprowadzona przez Boko Haram"
Autor : Mina Kaci, Assiatou
Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
Data wydania : 9 stycznia 2018
Liczba stron : 160
Tytuł oryginału : Enlevee Par Boko Haram


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :  




"Tu się nie zabija" Anna Bińkowska

"Tu się nie zabija" Anna Bińkowska




     Zawsze cieszy kiedy na rodzimej scenie literackiej pojawiają się nowe twarze. Na przestrzeni ostatnich lat polski kryminał zyskał nowe oblicze, polscy autorzy nie odstają od swoich skandynawskich czy niemieckich kolegów a cały gatunek trzyma wysoki poziom. Jestem zadowolona, że do panteonu naszych "kryminalistów" dołączyła Anna Bińkowska. Jej język, choć to dopiero debiut, jest na wysokim poziomie a zagadka kryminalna może nie wyszukana ale dość zaskakująca. Całość czyta się szybko i z zainteresowaniem a drobne błędy można wybaczyć. 

Iga Mirska przeniesiona zostaje do nowej jednostki operacyjnej gdzie dostaje się pod skrzydła
komisarza Budrysia- pewnego siebie, zdolnego acz irytującego policjanta, którego wszyscy nazywają Szefem. Już pierwszego dnia na komendę docierają wieści o zabójstwie na Uniwersytecie Warszawskim, a konkretniej na małym Wydziale Archeologii Wczesnochrześcijańskiej. Ofiarą mordercy jest dyrektor Instytutu profesor Tadeusz Zawistowski, który znaleziony zostaje martwy na terenie  uniwersytetu. Przyczyną śmierci jest zasztyletowanie. Kto życzył znanemu w świecie profesorowi śmierci? Podczas wnikliwego śledztwa wychodzą na wierzch machlojki jakich dopuszczali się ludzie ze środowiska naukowego : przemyt, paserstwo, fałszywe zlecenia na badania archeologiczne. Winnym może być każdy, gdyż okazuje się, że profesor Zawistowski lubił przysparzać sobie wrogów, zarówno wśród kadry naukowej jak i studentów.

Pochodzę z Warszawy i jako rodowita "stoliczanka" z dziada pradziada uwielbiam książki osadzone
w tym pięknym mieście. Choć to debiut literacki wiedziałam, że Anna Bińkowska mnie nie zawiedzie, i w doskonały oraz prawdziwy sposób odda realia stolicy i jej swoisty urok. Po pierwsze, jest młodą kobietą, ukształtowaną przez lata demokracji, pochodzi z pokolenia tych dla których historia znajduje się na kartach książek a nie w umysłach. Po drugie również urodziła się w Warszawie co poniekąd zmusza do posiadania więzi z tym miastem. I właśnie ten sentyment bił z kart powieści. Warszawa Bińkowskiej nie jest cukierkowa i zgloryfikowana. To miasto, które oprócz pięknych (niestety zniszczonych i odbudowanych po wojnie) pałacyków, wielkich zielonych parków (akcja toczy się w listopadzie więc zieleni tym razem jak na lekarstwo) oraz wielkiej i pięknej Wisły ukazuje nam zgoła inne i mroczniejsze odbicie. Bińkowska zabiera nas na Warszawską Pragę, Bródno i Targówek (akcja dzieje się nawet przy ulicy na której stoi dom moich rodziców), razem z naszymi bohaterami stoimy w korkach na moście gdańskim czy zwiedzamy wielkie bloki, tak zwane "mrówkowce" w których żyją na jednej przestrzeni setki rodzin. Warszawa z "Tu się nie zabija" to mroczne miasto, pełne patologii. Miasto zawiedzionych marzeń, desperacji, przekrętów. To również miasto nauki oraz nadziei i wiary w lepsze jutro. Teraz, kiedy los rzucił mnie na obczyznę, muszę przyznać, że czytając tę powieść zaczęłam tęsknić za moim rodzinnym miastem, szczególnie że autorka ma tak lekkie i opisowe pióro, że obrazy same stawały przed oczami. 

"Tu się nie zabija" nie jest powieścią sensacyjną, czy nawet kryminałem w którym akcja pędzi na łeb na szyję a trup się ściele gęsto niczym w horrorze kategorii trzeciej. Autorka, snując swoją intrygę, skupiła się na przedstawieniu czytelnikom kulisów pracy policjantów, którą czytając możemy poznać od samej podszewki. Przez te kilka godzin z książką towarzyszyłam czwórce wspaniałych policjantów, którzy próbowali rozwiązać zagadkę morderstwa na uniwersytecie. Na samym początku wydawać by się mogło, że mamy zbyt dużo podejrzanych i zbyt mało dowodów. W takich momentach początkujący autorzy zazwyczaj popełniają błąd i wprowadzają do fabuły książki elementy mało realistyczne, które sprawiają że całość wydaje się nam zbyt naciągana i niewiarygodna. Autorce udało się tego uniknąć. Śledztwo prowadzone jest w sposób, który wydaje się wiarygodny, a wypływające na jaw szczegóły, dowody i okoliczności tworzą dobrze przemyślaną i skonstruowaną całość. Pomimo faktu, że więcej tutaj zbierania dowodów, rozmów ze świadkami i opisów technik policyjnych niż samej akcji, książka wciąga nas całkowicie i (co mnie przyjemniej zaskoczyło) nie ma tutaj miejsca na nudę. 
Jedynym minusem powieści jest fakt, że zorientowałam się dość szybko kto jest mordercą, jednak fakt że osoba ta była mi znana nie miał wpływu na odbiór książki. Nadal przecież chciałam poznać wszystkie okoliczności i motywy kierujące sprawcą.

Ważnym elementem książki były również postacie, którym zostało poświęcone dużo miejsca. Czy Bińkowska zastosowała ten zabieg specjalnie, gdyż ma nadzieję na kontynuowanie serii? A wiadomo co swojskie to cieszy się większym wzięciem i zainteresowaniem.
Iga Mirska, to młoda choć doświadczona policjantka, która z mniejszej jednostki przeniesiona zostaje w samo centrum wydarzeń, czyli do Śródmieścia, samego Pałacu Mostowskich. Męskie środowisko policjantów zaczyna testować nową koleżankę, sprawdzając czy jest wiarygodna czy tylko sprowadzi
na nich kłopoty. Dziewczyna musi zmierzyć się z szowinizmem, otrzaskać z wulgaryzmami i przeżyć sekcję zwłok na którą zabiera ja usłużny "Szef". Muszę przyznać, że polubiłam wszystkich głównych bohaterów a to za sprawą autorki, która uczyniła ich niezwykle wiarygodnymi. No i ta warszawska gwara, po prostu ją uwielbiam. Wszystkie postaci w książce są barwne, dopracowane i pełne życia. Dialogi są konkretne, czasem zabawne a ich obfitość sprawia, że książkę czyta się niezwykle szybko.

"Tu się nie zabija" to ciekawy i wciągający aczkolwiek dość techniczny kryminał, który zadowoli czytelników lubujących się w tajnikach policyjnego śledztwa. Napisana przystępnym językiem, pełna ciekawych postaci i miejsc książka zabierze was w mroczny świat Warszawy jakiej jeszcze nie znacie. Liczę, że nie było to moje pierwsze i ostatnie spotkanie z autorką i jej bohaterami. Polecam i czekam na więcej. 


Tytuł : "Tu się nie zabija"
Autor : Anna Bińkowska
Wydawnictwo : W.A.B
Data wydania : 14 czerwca 2017
Liczba stron : 352

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 







"Artemis" Andy Weir

"Artemis" Andy Weir


     Kiedy kilka lat temu czytałam "Marsjanina" byłam wprost zauroczona zarówno samą fabułą książki jak i głównym bohaterem. Sama byłam zaskoczona jak mogła zainteresować mnie powieść praktycznie jednego bohatera, dziejąca się w tym samym zamkniętym środowisku? Przecież to na odległość powinno wiać nudą. Jednak Andy Weir dokonał czegoś niezwykłego. Tytułowy "Marsjanin" został wyposażony w takie atrybuty i poczucie humoru, że wprost nie dało się go nie polubić. Idąc za ciosem autor postanowił "przetransferować" osobowość Marka Watneya w ciało Jasmine Bashary, bohaterki powieści "Artemis". Muszę przyznać, że zabieg wyszedł dość groteskowo. Kiedy czarny, typowo męski humor, rozwiązły język, oraz bezpośrednia forma zwracania się do czytelnika pasują do samotnego człowieka na Marsie, to kiedy w ten sam sposób mówi do mnie wychowana z dala od Ziemi, zadufana w sobie, zamerykanizowana młoda muzułmanka, to do mnie nie przemawia.Zawiodła również sama fabuła, jest zbyt zawiła i choć dzieje się w ciekawym miejscu jest o wiele mniej interesująca. 

Jazz Bashara, córka znanego w środowisku spawacza, muzułmanina przybyłego z Arabii Saudyjskiej,
przybyła na Księżyc kiedy miała sześć lat. Już od dziecka odznaczała się niezwykłą inteligencją jednak środowisko, w którym przebywała i jej własny upór doprowadził dziewczynę na dno. Pokłócona z ojcem wyprowadziła się z domu by zamieszkać z mężczyzną, który oprócz niej miał na boku parę innych dziewczyn. By utrzymać się przy życiu, w jednym z najdroższych miast w Galaktyce, Artemis, Jazz zmuszona była pracować jako doręczycielka. Jednak rozwożenie przesyłek było tylko przykrywką dla nielegalnych interesów. W rzeczywistości Jazz zajmowała się przemytem zakazanych towarów z Ziemi na księżyc. Pewnego dnia jeden z jej długoletnich klientów, skandynawski milioner mieszkający w Artemis, zaoferował jej milion gitów (artemizjańska waluta) za pomoc w zniszczeniu huty aluminium Sanchez. Dziewczyna, nie zdając sobie sprawy ze związanych z tym niebezpieczeństw, zgodziła się. Kiedy jej mocodawca został zamordowany, było już za późno by się wycofać. 

Niektórzy mówią, że pisząc "Marsjanina" autor tym samym postawił sobie zbyt wysoko poprzeczkę, której nie udało mu się przeskoczyć i wraz z "Artemis" upadła z hukiem na ziemię. Czy ta część krytyków i recenzentów ma rację? Czy w ogóle można porównywać te dwie książki? Czy mają za sobą coś wspólnego? 
W obu powieściach widać oczywistą fascynację Weira kosmosem, chemią oraz prawami fizyki. Kiedy w przypadku "Marsjanina" użycie naukowego języka było nie dość, że wskazane a wręcz konieczne by wyjaśnić w jaki sposób naszemu głównemu bohaterowi udało się żyć i przeżyć w tak niegościnnych warunkach, tak w przypadku "Artemis" mamy do czynienia z pseudonaukowym bełkotem. Wszystkie te gadki o szmuglowaniu, gangsterach czy naukowym sabotażu były po prostu nudne, a użycie encyklopedycznych zwrotów i terminów opisując procesy zachodzące w wyniku spawania, po prostu żenujące. Tak proszę państwa "Artemis" to jeden wielki pamflet na temat hutnictwa i spawalnictwa, myślę że temat ten może zainteresować dość wąskie grono czytelników. 

Jak pisałam na wstępie mojej recenzji wprost pokochałam Marka Watneya. Wydawcy i spece od reklamy mówili mi, że pokocham również Jazz Basharę. Niestety stało się wręcz odwrotnie i trafiła do mojej dziesiątki najbardziej irytujących głównych bohaterów. To co mogło ujść "marsjaninowi"  nie jestem w stanie wybaczyć naszej młodej sabotażystce. Po tej książce widać, że nie każdy mężczyzna, nawet ten posiadający najbardziej rozbudowaną wyobraźnię, jest w stanie wczuć się w rolę kobiety i ją odpowiednio odegrać. Jazz Bashara jest przykładem na to, że "kobiety" są najmniej poznanym i obcym gatunkiem naszej galaktyki, przynajmniej w oczach mężczyzn. Typowo męskie żarty włożone w kobiece usta brzmią groteskowo a czasem wręcz niesmacznie. Autor z dziewczyny wychowanej w muzułmańskiej rodzinie, i zapewne w muzułmańskiej wspólnocie, zrobił szwendającą się po łóżkach nieznanych mężczyzn, puszczalską terrorystkę. Kolejny raz to co ujdzie mężczyźnie kobiecie niestety nie przystoi. Na domiar złego nasza bohaterka nie interesuje się niczym innym tylko swoim stanem konta. I tu dochodzimy do kolejnego problemu. 

Cała fabuła książki oparta jest na chciwości Jazz. Nie było by całej afery gdyby nasza główna bohaterka nie połasiła się na oferowany jej milion gitów. Jak dla mnie było to troszkę za mało by ładować się w kłopoty i narażać własne życie, a taki właśnie finał był bardziej niż oczywisty. Kiedy nie lubisz głównej bohaterki, reszta postaci wydaje się być stereotypowa a cała fabuła oparta na zbyt naciąganej fasadzie, wtedy co nam zostaje? Miejsce osadzenia powieści. Tym razem wylądowaliśmy w Artemis, pierwszym zbudowanym przez ludzi mieście na księżycu. Powinno być ciekawie a jak wyszło? Artemis, to miasto turystyczne, zbudowane z kilku połączonych ze sobą baniek mieszkalno usługowych, gdzie naraz przebywa około 2 tysięcy mieszkańców i przybyszów z Ziemi. Pewnie zaskoczy was fakt, że założycielem miasta była spółka wywodząca się z położonej na równiku Kenii. Żałuję, że autor nie zadał sobie trudu by poinformować czytelników jakim cudem ten afrykański kraj stał się liderem w dziedzinie kosmonautyki i lotów kosmicznych? Szkoda. 
Jednak sam Księżyc, podobnie jak cała powieść, jest szary i nieciekawy. Artemis, jako miasto przyszłości, prezentuje sobą dość smutny i mało optymistyczny obraz społeczeństwa przyszłości. Na Księżyc, gdzie powinna trafić sama elita ludzi najinteligentniejszych, trafiają osobniki z półświatka, alkoholicy i przestępcy. Nawet w tak zamkniętej enklawie obudzą się nasze zwierzęce instynkty. Sprawdza się tu teza Baudelaire, prekursora symbolizmu i dekadentyzmu, że społeczeństwo chyli się ku upadkowi moralnemu. 

Przyznam szczerze, że sięgając po "Artemis" spodziewałam się ciekawego, prekursorskiego dzieła na miarę "Marsjanina". Niestety dostałam dość mdłą, napisaną tuzinkowym językiem pulpę, przy której trzeba mieć wiele cierpliwości by doczytać do końca. Muszę się zgodzić z krytykami i przyznać, że poprzeczka została zawieszona zbyt wysoko a upadek z takiej wysokości jak Księżyc musi być niezwykle bolesny. Trzymam kciuki za Andiego Weira i liczę na to, że uda mu się podnieść i napisać kolejny bestseller, który złapie mnie za serce.  

Tytuł : "Artemis"
Autor : Andy Weir
Wydawnictwo : Akurat
Data wydania : 22 listopada 2017
Liczba stron : 418





"Modyfikowany węgiel" Richard Morgan

"Modyfikowany węgiel" Richard Morgan

 Tytuł : "Modyfikowany węgiel"
 Autor : Richard Morgan
 Data wydania, wznowienia : Grudzień 2017
 Wydawnictwo : MAG
 Liczba stron : 544
 Tytuł oryginału : Altered Carbon



Miłość do cyberpunku


Choć nie ograniczam się do jednego gatunku tak fantastyka zajmuje zaszczytne pierwsze miejsce w mojej hierarchii i zawsze z niecierpliwością czekam na książki, które zachwyciły czytelników na całym świecie. Dlaczego dopiero teraz sięgnęłam po "Zmodyfikowany węgiel" choć książka została wydana już parę lat temu? Wstyd się przyznać ale ze zwykłej niewiedzy. Jak zobaczyłam tę futurystyczną, przyciągającą wzrok okładkę myślałam, że mam do czynienia z nowością wydawniczą. Podobnie, po przeczytaniu pierwszych kilkudziesięciu stron, byłam przekonana że autor jest doświadczonym pisarzem i ma na koncie co najmniej kilka bestsellerów. Byłam strasznie zdziwiona dowiedziawszy się, że pierwszy tom trylogii o Takeshim Kovacu to w rzeczywistości literacki debiut. Jednak właśnie tego potrzebowałam : solidnego kawałka fantastyki w cyberpunkowym wydaniu. 

XXVI wiek. Ludzkość poznała sposób na długowieczność, być może nawet nieśmiertelność. Przesył danych i energii możliwy jest za pomocą transferu strunowego. Dzięki niemu ludzie, bez ograniczających ich cielesnych powłok, są w stanie podróżować po galaktyce. Upowłokowienie następuje dopiero w miejscu docelowym.
Były żołnierz jednostek specjalnych ONZ, tak zwanych Emisariuszy, wykupiony zostaje z Poczekalni gdzie odbywa wyrok za popełnione przestępstwa. Jego nowym szefem zostaje ponad 300 letni milioner, Laurens Bancroft. Umieszczony w ciele skazanego policjanta, ma za zadanie dowiedzieć się kto zamordował jego pracodawcę. Choć mężczyzna żyje dzięki klonom i ciągle aktualizowanej kopii swojego umysłu, wydarzenia ostatnich 48 godzin zostały wymazane z jego pamięci. Policja utrzymuje, że milioner popełnił samobójstwo, jednak zebrane dowody temu przeczą. 

Wszystkich czytelników, już na wstępie chciałam przestrzec,aby nie wpadali w paranoję i nie odkładali książki na półkę jeśli poczują, że od samego początku wylądowali w stworzonym przez autora chaosie. Przyzwyczajeni jesteśmy, że sięgając po pierwszy tom cyklu, dostajemy chociażby szczątkowe wprowadzenie, tak zwany prolog, gdzie dowiadujemy się kim jest nasz główny bohater, z jakim światem mamy do czynienia i jakie panują w nim obyczaje. Tym razem autor nie zadał sobie trudu by nam cokolwiek objaśnić. Odniosłam wrażenie, że już od pierwszych stron rzucona zostałam w wir wydarzeń, w sam środek toczącej się opowieści, i to właśnie moim głównym zadaniem jest odkrycie zagadki świata wykreowanego przez Richarda Morgana. A zagadka ta jest naprawdę skomplikowana, podobnie jak sama fabuła i sylwetki naszych głównych bohaterów (czy jak kto woli antybohaterów). Autor wyposażył naszych protagonistów w ciekawą przeszłość o której w tym tomie tylko wzmiankuje. Zabieg ten był o tyle irytujący co bardzo udany, gdyż poniekąd zmusza czytelników do sięgnięcia po kolejne części cyklu. Ja na pewno to zrobię, gdyż ciekawi mnie kim chociażby była Sara czy co dokładnie stało się w Inennin, informacje szczątkowe by nie spojlerować.

Choć już od dawna czekałam na kawałek dobrej i wiarygodnej fantastyki tak nie wiedziałam, że odnajdę w sobie miłość do powieści z rodzaju neocyberpunku z elementami kryminału noir. Brzmi groźnie? I właśnie takie jest. Mamy tu do czynienia z dystopijnym, stechnicyzowanym światem, gdzie społeczeństwo charakteryzuje moralny rozkład, przesył danych łączy cały świat a znaczna część naszej fabuły rozgrywana jest w wirtualnej rzeczywistości.W powieści Morgana zanika cienka linia dzieląca istoty ludzkie od cyborgów i innych stworzonych przez człowieka konstruktów. Wszystko to sprawia, że mamy do czynienia ze światem który jest mroczny, klimat utworu pesymistyczny, a całość napisana jest wulgarnym językiem, pełnym czarnego, wisielczego humoru. Choć nasza fabuła w całości dzieje się na Ziemi, to żaden z nas w Bay City, mieście nad brzegiem oceanu, nie rozpoznał by żadnej dzisiejszej metropolii. Jest brudne i opuszczone. Widzimy tutaj wyraźny podział na mogących wszystko, kilkusetletnich bogaczy oraz biedotę, która chwyta się nielegalnych zajęć by przeżyć czy zwiększyć swoje szanse na otrzymanie kolejnej powłoki, czyli kolejnego nowego życia. Właśnie w tym otoczeniu, dealerów narkotyków i wirtualnych burdeli, Takeshi Kovacs musi rozwiązać zagadkę samobójstwa swojego pracodawcy. Mężczyzna nie zdaje sobie sprawy na jak niebezpieczną ścieżkę wkroczył. Wraz z rozwojem akcji, sprawa Bancrofta, spada z piedestału, by ustąpić miejsca kolejnym wątkom i kolejnym postaciom. "Modyfikowany węgiel" to powieść, której akcja przeskakuje z jednego wątku na drugi z szybkością światła, jeszcze bardziej potęgując wrażenie chaosu. Jednak w tym przypadku odnosimy wrażenie, że był to chaos zaplanowany, a zakończenie książki połączyło wszystkie wątki w jedną spójną całość.

"Modyfikowany węgiel" to jedna z lepszych powieści fantastycznych jakie miałam okazję przeczytać. Z pewnością sięgnę po kolejne części cyklu o "emerytowanym" Emisariuszu. Już się nie mogę doczekać serialu produkcji Netflix, powstałego na podstawie powieści Morgana. Czy świat na ekranie będzie choć troszkę podobny do tego z mojej wyobraźni ? Przekonam się już w lutym. Tymczasem polecam wszystkim fanom gatunku i nie tylko.

"Siedem lat w Tybecie" Heinrich Harrer

"Siedem lat w Tybecie" Heinrich Harrer

 Tytuł : "Siedem lat w Tybecie"
 Autor : Heinrich Harrer
 Wydawnictwo : Zysk i S-ka
 Data wydania : 20 listopada 2017
 Liczba stron : 505
 Tytuł oryginału : Sieben Jahre In Tibet




 Nowe życie



Jak tylko zobaczyłam tytuł tej książki, to wiedziałam, że koniecznie muszę ją przeczytać. Od razu przed oczami stanął mi mój ulubiony film, o tej samej nazwie, z Bradem Pittem w roli głównej, film który pamiętam aż do dziś, wraz z najdrobniejszymi szczegółami. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że opowiada on o losach prawdziwej postaci, Heinricha Harrera, austriackiego alpinisty, himalaisty i geografa, należącego do SS. "Siedem lat w Tybecie" to świetna książka podróżniczo-obyczajowa obok, której nie da się przejść obojętnie. Magiczna sceneria, egzotyczny buddyzm, dwie wojny toczące się równolegle oraz sama kontrowersyjna postać autora sprawiają, że musimy doczytać ją do końca.

Heinrich Harrer, wraz z Peterem Aufschnaiterem biorą udział w wyprawie podróżniczej na Nanga
Parbat. Kiedy wybucha II Wojna Światowa schwytani zostają przez wojska brytyjskie i osadzeni w obozie jenieckim. Po wielu nieudanych próbach w końcu udaje im się uciec. Trafiają do Tybetu gdzie nieznajomość kultury i obyczajów tego kraju przysparza im początkowych problemów. W końcu udaje im się zaaklimatyzować a nawet poznać samego Dalajlamę. Niemal idealny świat rozpada się jednak, gdy Chiny, po pokonaniu wewnętrznych wrogów, występują z roszczeniami wobec Tybetu. Wskutek zdrady i przewagi wroga Tybet i jego unikalna kultura upada.

Muszę przyznać, że styl pisarski autora nie wyróżnia się niczym spektakularnym. Mamy tutaj do czynienia z typową powieścią podróżniczą, z typowym dla niej językiem, gdzie wartością jest przedstawienie faktów a nie ich ozdabianie. Musimy wszak pamiętać, że Harrer nie był z wykształcenia (ani nawet z zamiłowania) pisarzem, a na dodatek język niemiecki nie sprzyja prozie "ozdobnej", część detali mogła również ulec zmianom w wyniku tłumaczenia. Jednak to co najważniejsze zostało zachowane, a jest tym niezwykła podróż Harrera przez Tybet, która zaowocowała przyjaźnią z Dalajlamą. 
Ci którzy interesują się podróżami i historią podróżnictwa wiedzą, że Heinrich Harrer większość z tych siedmiu lat, które spędził w Tybecie właśnie podróżował. Oczywiście gdyby nasz autor skupił się na opisie wspinaczki wysokogórskiej i trekkingu zapewne 90 procent czytelników nie dobrnęło by do 100 strony powieści. Choć wiemy, że te sporty były jego prawdziwą miłością, w swojej książce Harrer opowiada o  życiu w stalicy Tybetu, Lhasie, i poznawaniu tamtejszej kultury i społeczności. 
W smutnym postscriptum, dopisanym prawie 50 lat później, opisuje jak cała ta kultura została wymazana.

To właśnie część o Lhasie, gdzie nasz autor rozpoczyna nowe życie, jest moim zdaniem najlepszą, najbardziej poruszającą częścią całej opowieści. Z pewnością wcześniejsze sceny, jak ucieczka z więzienia czy przeprawa przez pustynię, są niezwykle ekscytujące, jednak to właśnie proces tworzenia "nowego życia" wraz z pomocą współczujących Tybetańczyków, były najbardziej romantyczne i wzruszające. Sama od 10 lat mieszkam za granicą, gdzie musiałam zbudować nowy dom, z dala od najbliższych i przyjaciół. Ta książka przypomniała mi o tych małych przyjemnościach wynikających z życia i pracy za granicą. To tutaj zbudowałam swój dom, więc nawet jeśli los mnie rzuci w inne miejsce to zawsze będę tęsknić za tą wyspą, więc z całą świadomością mogę się podpisać pod końcowymi słowami autora: "Gdziekolwiek mieszkam, będę tęsknił za Tybetem".

"Siedem lat w Tybecie" to również doskonały opis kultury tybetańskiej. Właśnie z niej dowiedziałam się, że Ci dobrzy ludzie też mają swoje za uszami. W filozofii buddyjskiej żadne stworzenie boskie nie może zostać zabite a co za tym idzie ludzie nie mają dostępu do mięsa, które przecież jest im potrzebne do prawidłowego rozwoju. Jak się okazuje ten problem ma bardzo proste rozwiązanie, a jest nim sąsiedni Nepal. Nepalczycy jak widać nie mają takich skrupułów i "mordują" na potęgę by potem dostarczyć mięso do Tybetu. 
Kolejnym przykładem jest przepis, że w każdych zawodach, czy to sportowych czy innego rodzaju, Dalajlama musi zawsze zająć pierwsze miejsce. Czy w takim kraju idea współzawodnictwa w ogóle ma sens, skoro zawsze mamy tego samego zwycięzcę?
To właśnie dla takich smaczków warto przeczytać tę powieść.

Pomimo sztywnego stylu, wielokrotnych powtórzeń i niedbalstwa fabularnego (często trudno się rozeznać w rozgrywających się wydarzeniach) warto sięgnąć po tę pozycję za względu na jej walory edukacyjne. Trzeba przy tym pamiętać, że "Siedem lat w Tybecie" to nie fikcja literacka, tylko opis prawdziwych zdarzeń, przeżytych przez osobę z krwi i kości. To wspaniała książka podróżnicza, z której dowiemy się wiele o kulturze i obyczajach panujących w Tybecie. To również opowieść o wojnie, polityce i miłości, dlatego polecam ją każdemu czytelnikowi. Dodam, że fakt oglądania filmu nie będzie miał wpływu na odbiór powieści, gdyż mamy tutaj wiele wątków, których zabrakło w scenariuszu. Gorąco polecam.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania powieści serdecznie dziękuję wydawnictwu :

"Ogień wsród nocy" Teresa Messineo

"Ogień wsród nocy" Teresa Messineo

 Tytuł : "Ogień wśród nocy"
 Autor : Teresa Messineo
 Wydawnictwo : Prószyński i S-ka
 Data wydania : 14 września 2017
 Liczba stron : 368
 Tytuł oryginału : The Fire By Night




 Lektura życia



Podobnie jak końcówka zeszłego roku tak i początek nowego mnie nie rozczarowały pod względem czytelniczym. Właśnie ukończyłam lekturę kolejnej, cudownej książki, której fabuła toczy się w czasach II Wojny Światowej. Wydawać by się mogło, że temat ten został już wyczerpany, jednak za każdym razem znajduję w literaturze wojennej coś nowego, fakty z których nie zdawałam sobie sprawy. Książki te, choć w większości fikcyjne, są nośnikiem silnych emocji, które jak nieuleczalna choroba zagnieżdżają się w czytelniku. "Ogień wśród nocy" to nie tylko opowieść o miłości i przyjaźni. To brutalny obraz wojny, rozgrywającej się na wszystkich kontynentach. Obraz skłaniający oczy do płaczu a serca do zadumy. 

Kay i Jo poznały się w Nowym Jorku, w szkole dla pielęgniarek. Obie chciały się wyrwać ze środowisk w jakich zostały wychowane dlatego zapisały się do wojska. Pragnęły opuścić Stany Zjednoczone i pomagać żołnierzom na frontach II Wojny Światowej. Kay trafiła na wyspy Pacyfiku, Josephine zaś służyła początkowo w Afryce potem w Europie zachodniej. 
Podczas ewakuacji Niemcy atakują konwój Czerwonego Krzyża. Jo, jako jedynej pielęgniarce, udaje się ujść z życiem. Wraz z sześcioma poważnie rannymi żołnierzami zostaje otoczona przez siły nieprzyjaciela. Odważna kobieta stawia sobie za cel, by uratować życie wszystkich swoich podopiecznych. Nie zdaje sobie sprawy, że tysiące kilometrów dalej, jej najbliższa przyjaciółka walczy o życie.

Książkę możemy podzielić na dwie części. Pierwsza to połączenie dziennika z reportażem, opowiadającym o losach żołnierzy, lekarzy i pielęgniarek na frontach II Wojny Światowej. Akcja toczy się zarówno we Francji, jak i na Filipinach a narratorkami są dwie młode kobiety, pielęgniarki które poświęciły swoje życie i młodość by nieść pomoc rannym żołnierzom. Dlaczego powieść ta przypomina reportaż? Otóż składa się z krótkich historii, widzianych oczami naocznych świadków, którzy relacjonują przerażające wydarzenia z frontu. Są to opowiadania, które ukazują nam jakim koszmarem jest wojna. Pełne krwi, urwanych kończyn, porozrzucanych wnętrzności, opowieści w których szczury jedzą jeszcze żywych ludzi, gwałty są na prządku dziennym, a jedynym lekarstwem jakie pozostało jest litość i odrobina serca. Autorka w dobitny sposób ukazuje nam jaki koszmarny wpływ na ludzką kondycję ma wojna, życie w stresie. Pokazuje jak rodzi się trauma. Wojna to nie tylko relacje z frontu, walki na bagnety i zdobywanie nowych przyczółków. Wojna to setki tysięcy ludzi, którzy na grzmot burzy będą padać w błoto, którym do końca życia będą się trząść ręce na wspomnienie wydarzeń z przeszłości. Dla których jedynym wyjściem pozostanie życie w samotności, gdyż wszyscy bliscy zostali pochowani gdzieś daleko na rubieżach świata.
Niby to wszystko już było. Były filmy, książki, reportaże, relacje świadków. Niby "Ogień wśród nocy" to książka fikcyjna, z fikcyjnymi bohaterami. Jednak dzięki prozie autorki, dzięki temu jaki ogrom pracy włożyła w przygotowanie się do napisania tej powieści, czytelnik czuje, że ta powieść żyje i niesie ważne przesłanie. 

Druga część opowiada o losach naszych głównych bohaterek tuż po zakończeniu działań wojennych. Dopiero w tym momencie dostajemy coś na kształt powieści miłosnej, choć ja na pewno nie zaliczyłabym jej do gatunku "romans wojenny". Tutaj mamy do czynienia z czymś głębszym, wymagającym analizy i zastanowienia. To próba opisania stanu emocjonalnego naszych bohaterek po wojnie, oddania jaki wpływ na ich życie miała wojna, jaki ślad pozostawiła w ich duszach. Miłości samej w sobie jest tutaj jak na lekarstwo, ale czy po tak traumatycznych przeżyciach nadal jesteśmy w stanie kochać?

Jo i Kay, znajdują się tysiące kilometrów od siebie. Jedna na tropikalnych filipińskich plażach, druga w bagnistych okopach na francuskiej ziemi. Jedna głoduje w obozie jenieckim, pełza w poszukiwaniu jedzenia po brudnych, malarycznych tunelach, druga dzieli się ostatnią puszką peklowanego mięsa ze zniszczonymi wojną żołnierzami, dla których jest aniołem który zstąpił z nieba. Inny klimat, inne kontynenty, inni ludzie, jednak ta sama niszczycielska wojna.
Przyznam, że wydawało mi się, że jestem już przesycona literaturą wojenną (ostatnio przeczytałam dość sporo książek tego gatunku) i myślałam, że już nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Jednak
Teresie Messineo udało się doprowadzić mnie do łez, co jest rzadkością w przypadku fikcji literackiej. Ja jednak wiem, że to się wydarzyło naprawdę, lub mogło się wydarzyć, a autorka miała odwagę wydobyć te zdarzenia na światło dzienne i sprawnie połączyć w jedną, smutną i przerażającą całość.

"Ogień wśród nocy" to smutna i ciężka powieść dla doświadczonych czytelników, którzy nie boją się prawdy, tej nagiej, podanej w surowej postaci bez talerza skrupułów. Po przeczytaniu tej powieści czytelnik poczuje ciężar historii na sercu, który tam pozostanie, oddawany z pokolenia na pokolenie aż po kres wszechświata. Warto przeczytać, poznać i pielęgnować. To powieść bardziej wartościowa niż niejedna książka historyczna, niejedna lektura. Polecam. 

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu :






Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger