"Pachinko" Min Jin Lee

"Pachinko" Min Jin Lee

Tytuł : "Pachinko"
Autor : Min Jin Lee
Wydawnictwo : Czarna Owca
Data wydania : wrzesień 2017
Liczba stron : 576
Tytuł oryginału : Pachinko 



 Nieznana historia pewnego narodu



Jak dobrze wiecie uwielbiam sagi historyczne, a te których akcja rozgrywa się na dalekim wschodzie, ze względu na swoją egzotykę, wprost skradły moje serce. Przyznam, że jeszcze nigdy nie spotkałam się z książką, która by opowiadała o losach Koreańczyków w czasach okupacji japońskiej. Wstyd się przyznać, że wojna koreańsko-japońska jest dla mnie carte blanche. Ignorancja aż boli. Tym bardziej jestem zadowolona z faktu przeczytania tej powieść, dostarczyła rozrywki i zapoznała z kawałkiem współczesnej historii. Jest to wartościowa, dobrze napisana saga opowiadająca o czteropokoleniowej rodzinie, która zachwyci nawet najbardziej wymagających czytelników. 

Sunja, córka syna rybaka, kulawego mężczyzny z zajęczą wargą i właścicielki "pensjonatu" dla ubogich , podczas wizyty na targu poznaje bogatego mężczyznę Hansu. Zauroczona dziewczyna nie myśli o konsekwencjach i całkowicie oddaje się swojemu wybrankowi. Kiedy zachodzi w ciążę dowiaduje się, że jej kochanek ma w Japonii żonę i trzy córki. Oszukana kobieta informuje wielbiciela że nigdy nie będą razem i wraca do domu rodzinnego gdzie postanawia urodzić dziecko, nawet jej rodzona matka nie dowiaduje się kto jest jego ojcem. Pewnego dnia u progu pensjonatu pojawia się Isak- chrześcijański pastor z zamożnej rodziny. Mężczyzna kierując się miłosierdziem i wdzięcznością za wyleczenie z ciężkiej choroby postanawia poślubić dziewczynę i zaadoptować jeszcze nienarodzone dziecko. Już po ślubie wyjeżdżają do Japonii gdzie na Isaka czeka własny Kościół i brat z żoną u którego będą mieszkali. 

Ta książka posiada wszystko co powinno charakteryzować udaną powieść historyczno-obyczajową :
realistyczne i wiernie oddane tło historyczne, ciekawych głównych bohaterów oraz zachowany porządek fabularny. Tak naprawdę mamy tutaj do czynienia z dwoma opowieściami : pierwszy to wojna japońsko-koreańska oraz jej konsekwencje, druga opowiada o losach wielopokoleniowej rodziny w czasie i przestrzeni. Temat okupacji półwyspu koreańskiego nie jest szeroko poruszany na lekcjach historii powszechnej. Zastanawia was pewnie dlaczego. Mimo usilnych starań cesarza Gojonga i jego syna, Korea w 1910 roku trafiła pod skrzydła japońskiej okupacji, z której wydostała się dopiero po 35 latach. W tych latach zbyt dużo działo się w Europie i Stanach Zjednoczonych, dlatego lekcje historii okrojone zostały do dwóch wojen światowych rozgrywających się na terytorium naszego kontynentu. I właśnie dlatego takie książki są niezwykle ważne- pozwalają nam poszerzyć wiedzę. Po wcieleniu cesarstwa koreańskiego do Japonii wszelka działalność polityczna została zakazana i rozpoczął się powolny proces japonizacji. Represjom poddano koreańską kulturę i tradycję. Wielu obywateli Korei musiało opuszczać swoje domu i wyjeżdżać do Japonii w pogoni za pracą. Panowała bieda i ubóstwo. Gospodarka została zdewastowana, elity wypędzone. Autorka w szczegółowy i przystępny sposób nam o tym opowiada.
Druga historia to losy naszej rodziny. Choć akcja książki rozpoczyna się w Korei bardzo szybko wraz z naszymi bohaterami przenosimy się do Japonii, do Osaki. To właśnie tutaj, w getcie, pośród brudu, żyjąc razem ze zwierzętami, będąc traktowanymi jak ludzie gorszej kategorii na świat przychodzą synowi Sunji oraz jej wnuki. Autorka z niezwykłą pasją i drobiazgowością oddaje ówczesne realia historyczne. Czujemy ten mrok, zimno i głód, zapachy kiszonej kapusty. Słyszymy burczenie w brzuchu i oddechy śpiącej za ścianą rodziny. Autorka nie opowiada tylko maluje. I to jest w tej książce najpiękniejsze. 

Pierwsza część książki, której akcja rozgrywa się jeszcze w Korei, jest wprost majstersztykiem. Przesycona realizmem, nie stroniąca od brutalności i naturalizmu przybliża nam głównych bohaterów, buduje nasze wzajemne relacje. Jest na poły bajkowa-na poły tragiczna.
Część druga opowiadająca o losach synów Sunji nadal budzi nasze zainteresowanie, to nadal powieść na piątkę z plusem, jednak już możemy poczuć w powietrzu zbliżającą się katastrofę. Aż boimy się przewrócić stronę bojąc się nieodwracalnego. I najgorsze się staje. Ostatnia część książki, w której poznajemy wnuki Sunji nigdy nie powinna stać się częścią tej książki. Mamy tutaj tak dużo materiału, tak wiele zdarzeń rozgrywających się jednocześnie, że niemożliwością było zmieścić to wszystko w jednej książce. Autorka niestety spróbowała, zbyt wysokim kosztem. W tej części moje połączenie z bohaterami zostało zerwane, podobnie jak cała linearność powieści. Dialogi stały się sztywne, wydarzenia niedokończone, dramaty moralne spłycone. Narodziny i śmierć przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, stały się nierozliczonymi zakończeniami rozdziałów, wydarzeniami mało istotnymi, o których nikt nie pamięta. 
Niestety to zazwyczaj zakończenie wpływa na odbiór ksiażki i większość czytelników zapomni o tych wspaniałych chwilach z dwóch pierwszych części. Szkoda. 

Uważam, że "Pachinko" to wspaniała, monumentalna saga historyczna, która trafi w gusta nie tylko fanów gatunku. Owszem wydaje się, że pod koniec autorka miała nam zbyt wiele do powiedzenia a zbyt mało stron, jednak nie jest to powodem by zrezygnować z sięgnięcia po tę wartościową powieść. To świetnie napisana, wciągająca lektura dzięki której czytelnik może poznać tragiczną historię narodu koreańskiego. Polecam. 

Za możliwość przeczytania  zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 




"Hilda" Nicola Griffith

"Hilda" Nicola Griffith

Tytuł : "Hilda"
Autor : Nicola Griffith
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 4 września 2017
Liczba stron : 620
Tytuł oryginału : Hild




Koneserom



Uwielbiam książki historyczne, szczególnie te opowiadające o dziejach Wielkiej Brytanii i Irlandii gdyż właśnie tu przyszło mi spędzić ostatnie 10 lat życia. Gortner, Gregory, Mantel to nazwiska do których czuję sentyment. Myślałam, że Nicola Griffith dołączy do tego zacnego grona i zajmie chlubne miejsce na mojej półce powieści historycznych. Czy brytyjsko-amerykańskiej pisarce udało się podbić moje serce? Swoją pierwszą przetłumaczoną na język polski książką z pewnością dowiodła, że jest mistrzynią researchingu. Cechuje ją wytrwałość, ambicja i niezwykła dbałość o szczegóły. Czy to wystarczy by napisać dobrą książkę? Tym razem, pomimo epickości dzieła, czegoś zabrakło. Jednak nie traćmy nadziei. "Hilda" to dopiero pierwszy tom trylogii więc wszystko się może zdarzyć.

Hilda z Whitby urodzona została w 614 roku w Nortumbrii. Ochrzczona w wieku 13 lat dwadzieścia lat później wstąpiła do zakonu by całkowicie oddać się służbie Bogu. Jak na realia VII w. była kobietą wykształconą, studiowała Pismo Święte i łacinę, była autorytetem nie tylko wśród zwykłych ludzi i duchowieństwa, o radę prosili ją również uczeni i władcy. Pomimo roli jaką odegrała w ówczesnym społeczeństwie historia o niej zapomniała. 

Powiem szczerze, że gdyby nie nasza autorka nigdy bym się nie dowiedziała o istnieniu Hildy z
Whitby. Co prawda uwielbiam książki historyczne jednak mój książkowy wehikuł czasu nigdy jeszcze nie zabrał mnie aż tak daleko, do początków VII wieku, czasów kiedy król Nortumbrii, Edwin, przyjmował chrzest od przybyłego z Rzymu świętego Paulina z Yorku. Książka ta opowiada nie dość, że o fascynujących ludziach, to jeszcze ciekawych czasach, kiedy chrześcijaństwo dopiero zaczynało raczkować, a kult pogański był niezwykle trudny do wytrzebienia. To mroczna, brutalna, pełna opowieści i zabobonów powieść kiedy królowie zamiast zbytkiem otaczali się zaufanymi ludźmi, szukali krótkotrwałych sojuszów i żyli z dnia na dzień w jakże odmiennych czasach. 
Ze względu na niezwykłą drobiazgowość autorki i jej dbałość o szczegóły nie trudno jest czytelnikowi wyobrazić sobie Anglię VII w. Nicola Griffith z pietyzmem odmalowała zarówno szarość życia codziennego jak i wojenną zawieruchę. "Hilda" to jedna z tych powieści, której akcja opiera się na szczegółach czyli możemy się domyślać, że będzie ona gratką dla cierpliwych czytelników, którzy oprócz rozrywki liczą również na poszerzenie swojej wiedzy. Bo ładunek dydaktyczny mamy tutaj na pierwszym miejscu. Jednak zamiast miejsc i dat, jak w encyklopedii, mamy następujące po sobie wydarzenia, kawałki mozaiki  składającej się na obraz ówczesnych czasów. Autorka zadała sobie mnóstwo trudu (materiały do książki zbierała przez wiele lat) by przybliżyć czytelnikowi realia polityczne, wojenne sojusze, język i obyczaje oraz przyrodę Nortumbrii. Choć niewątpliwie to właśnie ten kawałek ziemi grał pierwsze skrzypce, autorka nie zapomniała o naszej tytułowej bohaterce i znalazła dla niej zaszczytne miejsce. Hildę poznajemy jako młodą dziewczynę i razem z nią i jej najbliższymi spędzamy dzieciństwo i wczesną młodość. 
Język książki jest tak plastyczny, że często zapominałam, że mam do czynienia z postacią o której kronikarze zapomnieli. Autorka przedstawiła taki obraz Hildy, że już zawsze będzie dla mnie postacią Nicoli Griffith- inaczej być nie może, ambitną, inteligentną i charyzmatyczną kobietą, która uczyniła wiele dla ludzkości i chrześcijaństwa. Była prawdziwą świętą.

Muszę przyznać, że oprócz detali, książka przeładowana jest również postaciami. I choć możemy się sporo dowiedzieć o ówczesnych gwarach i narzeczach czy przyrodzie, tak nasi bohaterowie a szczególnie postaci drugoplanowe, znajdują się w cieniu i nikt nie zadał sobie trudu by nadać im wyszukane cechy osobowościowe. No i te imiona. Kiedyś, jadąc południem Wielkiej Brytanii, złapałam w radiu lokalną walijską stację. To co usłyszałam kazało mi zatrzymać samochód i dokładnie się wsłuchać w język w jakim prowadzona była audycja. Z jednej strony dialekt rodem z Tolkiena z drugiej jakby język gaelicki, jednak w żadnej mierze nie podobny do języka angielskiego. Był to język w którym niezbyt zawracają sobie głowę samogłoskami dzięki czemu pełno tu wyrazów bardziej przypominających szczekanie niż ludzką mowę. Przyznam bez bicia, że jedynym imieniem czy nazwą własną, którą zapamiętałam z tej książki, było właśnie "Hilda". I to nie tylko trudność w wymowie miała na to wpływ. Autorka ma tendencję do osierocania bohaterów w połowie zdania. Poznajemy ich, pijemy razem wino by w następnym zdaniu pożegnać i spotkać ponownie kilkadziesiąt stron później kiedy już zdążyliśmy zapomnieć kto zacz. Ja chciałam poznać ich dzieje i historię. 

Pomimo chaosu fabularnego, męczących nazw własnych i żyjących własnym życiem (a konkretnie jego brakiem) bohaterów ,"Hilda" to monumentalna powieść historyczna napisana z pasją i miłością do głównej bohaterki. Jest to książka dla wytrzymałych czytelników, pasjonatów historii, których nie będzie raził poniekąd encyklopedyczny język. Rozbudowane i skomplikowane zdania, mnóstwo szczegółów i dość powolna akcja sprawiają, że książce trzeba poświęcić czas by w pełni ją zrozumieć. Jest to powieść, która bardziej uczy niż bawi. Polecam koneserom powieści historycznej i tym, którzy pragną poszerzyć swoją wiedzę odnoście tamtego okresu. Będzie ciężko ale warto. 




Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 


"Bóg rzeczy małych" Arundhati Roy

"Bóg rzeczy małych" Arundhati Roy

Tytuł : "Bóg rzeczy małych"
Autor : Arundhati Roy
Wydawnictwo : Zysk i S-ka
Data wydania : 4 września 2017
Liczba stron : 350
Tytuł oryginału : The God Of Small Things





Poświęć mi czas



Wiecie co cechuje wielkich pisarzy? Jest to nie tylko fantazja i dobry warsztat lecz umiejętność adaptacji i czerpania z dorobku kultury. W przypadku tej powieści śmiało można powiedzieć, że mamy do czynienia z dziełem sztuki. Z jednej strony jest to literatura ze wszech miar współczesna, obrazująca współczesne realia, z drugiej słychać tu głos minionych epok, widać inspirację klasyką. Z tego co było jednym tragicznym incydentem autorka uczyniła kompleksową i zapierającą dech w piersiach powieść o utracie niewinności, rozpadzie więzi rodzinnych i destrukcji jednostki. Najbardziej rani czytelnika fakt wszechobecnego cierpienia, który paradoksalnie nie jest niczym niezwykłym, powszechnym jak bóle porodowe. "Bóg rzeczy małych" to również analiza indyjskiego społeczeństwa kastowego, opartego na strachu i przemocy wobec najsłabszych.

Ammukutty Kochamma, córka znanego entymologa, zamiast aranżowanego małżeństwa pragnęła
kontynuować edukację. Jednak największym marzeniem jej rodziców było poślubienie członka tej samej kasty. Ammu po raz pierwszy sprzeciwiła się woli rodziców i wyszła za mąż z miłości za członka kasty Bengali, co w oczach jej ojca było mezaliansem. Wraz ze swoim mężem wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Po dwóch latach małżeństwa ukochany okazał się rozrzutnym i agresywnym pijakiem. Ammu, wraz z bliźniakami, dziewczynką Rahel i chłopcem Esta, wróciła do domu rodzinnego. Od tej pory skazana została na życie w nędzy jako społeczny wyrzutek. Pomimo inteligencji i urody dzieci rodzina jest niezadowolona z powrotu pierworodnej. Ojciec Ammu zmarł, matka oślepła, a na czele rodu stanął jej wuj Chacko, były uczony i członek partii komunistycznej. Jednak to ciotka dziewczyny Dzidzi Kochamma za jedyny cel w życiu postawiła sobie zniszczenie wszystkich ludzi w jej życiu. 

Muszę przyznać, że Arundhati Roy zasłużyłas sobie na nagrodę Bookera nie tylko samą historią opowiadającą o zakazanej miłości w systemie kastowym oraz wielowarstwowymi postaciami. Tym co najprawdopodobniej wygrało autorce tę nagrodę jest mistrzowska proza i oryginalny język, które w połączeniu z opowieścią tworzą natychmiastowy klasyk. Płynne przechodzenie od czasu teraźniejszego do przeszłości, wymyślenie specyficznego języka bliźniaków, który polegał na mówieniu "tyłem"oraz szczegółowe opisy życia mieszkańców Indii sprawiły, że czytelnik dostał w swoje ręce prawdziwy majstersztyk stylistyczny. Do tego wszystkiego trzeba dołożyć wspaniałą warstwę fabularną, historię rozdzielonych bliźniąt, zakazaną miłość do członka niedotykalnej kasty oraz zniszczone życia naszych głównych bohaterów, którzy nadal żyją przeszłością wierząc w "co by było gdyby..". Autorka stworzyła wspaniały klejnot, a edytorzy i wydawcy zadbali o nadanie mu ostatecznych szlifów. Brawo, jest to naprawdę kawał dobrze wykonanej roboty. Jest tylko jedno małe ale. Pomimo faktu, że wykorzystanie języka jest pomysłowe, twórcze i oryginalne, niektóre zdania trzeba czytać wielokrotnie gdyż skłaniają do myślenia i przepełnione metaforami są trudne do zrozumienia tak im głębiej w las tym coraz więcej drzew. Co prawda od przepychu głowa nie boli jednak sprawia, że powstaje napięcie językowe owocujące przesytem. Przypomina to troszkę wiktoriańską architekturę- przytłacza oko i sprawia, że zapadamy na chorobę morską.

Muszę powiedzieć, że "Bóg rzeczy małych" to trudna powieść, którą da się czytać i równocześnie odbierać na wielu poziomach. To świetna książka obyczajowa z wątkami romansu, to swoisty podręcznik do historii, choć niektórzy zarzucają jej że jest zbyt "dydaktyczna" to również ciekawa książka podróżnicza, w której Indie przedstawione są z nieco innej strony niż przyzwyczaili nas do tego inni autorzy. Jednak nie zależnie na którym poziomie postanowimy zacząć przygodę z naszą książką będzie to wędrówka bardzo melancholijna i smutna. Książka która niesie w sobie wielki ładunek bólu, może nie być odpowiednią lekturą dla wszystkich czytelników. Nie jest to ból fizyczny tylko psychiczne cierpienie spotęgowane tragiczną historią rodziny, która pielęgnowana jest z pokolenia na pokolenie. 

Minęło już parę dni od kiedy skończyłam tę powieść, a rana we mnie nadal jest żywa a sylwetki bohaterów wciąż obecne przed moimi oczami. To wpływ i oddziaływanie prozy na czytelnika jest wyznacznikiem wielkości książki. 'Bóg rzeczy małych" to wyjątkowe dzieło, które na długo pozostanie w moim sercu. To piękna, tragiczna historia, opowiedziana przez czarujących i kunsztownie namalowanych bohaterów, w których prawdziwość nie potrafiłam zwątpić. 
Jest to powieść dla dorosłych czytelników, którzy są w stanie poświęcić tej książce czas. To nie jest powieść na jeden wieczór. Wymaga ona skupienia i zaangażowania, ale wierzcie mi warto, cierpliwość owocuje. Polecam. 

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 





"Eremita" Thomas Rydhal

"Eremita" Thomas Rydhal

 Tytuł : "Eremita"
 Autor : Thomas Rydahl
 Wydawnictwo : Czarna owca
 Data wydania : 27 września 2017
 Liczba stron : 480
 Tytuł oryginału : Eremitten



 Coś więcej niż kryminał



Za co uwielbiam skandynawskich pisarzy? Skandynawskie kryminały wyróżnia osobliwy klimat. Akcja powieści najczęściej toczy się w małych, odizolowanych miasteczkach gdzie żyją zwykli szarzy ludzie. Policjanci to nie eleganciki z MI5 tylko pijący hektolitry kawy i jedzący cynamonowe bułeczki twardzi mężczyźni w powyciąganych zimowych swetrach. Łatwiej jest poznać te kryminały niż wymienić ich cechy szczególne. Choć "Eremita" z całą pewnością wpasowuje się w kanon gatunku nordic noir tak autor zadbał o wprowadzenie elementów dzięki którym powiało świeżością. Dla niektórych fanów gatunku, szczególnie tych, którzy lubią szybką akcję zabieg ten wyda się nieudany. Ja odebrałam go jako próbę popchnięcia kryminału skandynawskiego na inne tory? Czy udaną? Według mnie tak, tylko czy czytelnicy są gotowi na tę zmianę?


Erhardt, stroiciel fortepianów i taksówkarz w jednej osobie, 18 lat wcześniej opuścił Danię by
osiedlić się na słonecznej Fuertaventurze w archipelagu wysp kanaryjskich. Do tej pory prowadził spokojne, ustabilizowane życie, z dala od zgiełku i przemocy wielkich metropolii. Jednak pewnego dnia, na plaży, odnaleziony został samochód z martwym noworodkiem na tylnym siedzeniu. Dziecko owinięte było w duńskie gazety. Poproszony przez policję zgodził się podjąć współpracę jako tłumacz. Kiedy kilka dni później policja odnalazła matkę dziecka, która okazała się lokalną prostytutką, Erhardt nie mógł w to uwierzyć. Postanowił na własną rękę rozwikłać zagadkę niemowlęcia i jego nagłego pojawienia się na wyspie. 

Podczas lektury tej książki zostałam totalnie zaskoczona, i to co najmniej dwukrotnie. Po pierwsze rzadko się zdarza by akcja skandynawskiego kryminału osadzona była w rajskiej scenerii wysp kanaryjskich. Jestem przyzwyczajona do typowo mroźnych i wietrznych klimatów północnej części Europy. Białe plaże, słońce i roznegliżowane turystki, niezbyt mi pasują do tego gatunku. Jednak po kilkudziesięciu stronach zdałam sobie sprawę, że upalny klimat i krótkie spodenki nie odejmują nic z grozy i mroku jakim spowita jest ta powieść. Ba, czytelnik ma wrażenie, że Fuertaventura to nie jest raj dla turystów, tylko enklawa przemocy i korupcji, miejsce gdzie rodzą się fałszywe przyjaźnie, a turyści traktowani są jak niczego nieświadome bydło, źródło łatwego zarobku, i powód do żartów przy piwie. Wydaje mi się, że autor darzy tę wyspę wielkim sentymentem i zadał sobie wiele trudu by poznać realia tam panujące. Dzięki głównemu bohaterowi poznajemy wyspy kanaryjskie od kuchni : pachnące smażonymi rybami i tanim alkoholem. Odwiedzamy chaty z wyglądu przypominające brazylijskie favele, zaglądamy do tanich spelunek w których roi się od dziwek zniszczonych przez narkotyki i choroby weneryczne. Bywamy w miejscach gdzie nie zapuścił by się żaden szanujący swoje życie turysta. Jednak Fuertaventura to również miejsce gdzie żyją Ci prawdziwie bogaci, właściciele kasyn i głowy rodzin mafijnych. Miejsca gdzie nadal sprowadzana jest służba z Afryki. To kraina szybkich samochodów, drogich alkoholi i płatnego sexu. I wszystko to opisane jest w najdrobniejszych szczegółach, już na samym początku książki zauważamy że nasz autor ma słabość do detali i symboliki. 

Kolejnym zaskakującym elementejest postać naszego głównego bohatera. Przywykłam do tego, że to policjanci wiodą pierwsze skrzypce w większości skandynawskich kryminałów. Tutaj policja śledztwo ucina, bojąc się powtórki z "Madelaine" co rzekomo miałoby wpływ na turystykę. Osobą, która na własną rękę postanowiła kontynuować śledztwo jest stary taksówkarz erotoman. "Czteropalczasty" przybysz z Danii, który żyje samotnie od prawie dwudziestu lat a jego,wydawałoby się jedynym problemem, jest brak partnerki. Będę szczera i przyznam, że nie jest to postać, do której można zapałać szczerą miłością. Jak się dowiedziałam, że to właśnie on spędzi ze mną najbliższe 400 stron to się złapałam za głowę. No bo co takiego do zaoferowania ma podstarzały taksówkarz, eremita który mieszka w oddalonej od ludzi chacie a za przyjaciół ma dwie kozy? Czy naprawdę uda mu się rozwiązać zagadkę, nie mając żadnych znajomości ani pieniędzy? Choć do końca książki nie udało mi się go polubić, tak muszę przyznać, że postać ta mnie zafascynowała a momentami wątek jego przeszłości wydawał się bardziej interesujący niż sam wątek odnalezionego noworodka. Co skłoniło tego człowieka do opuszczenia Danii? Dlaczego nadal wysyła swojej żonie (byłej?) połowę wypłaty? Dlaczego stracił palca? Czemu jest sam? Wszystkie te pytania całkowicie zajęły moją głowę wypychając z niej wątek główny. Muszę przyznać, że duży wpływ na to miał fakt ciągłego przybywania z naszym głównym bohaterem. Na pewno powieść nie należy do gatunku tych w których akcja pędzi na łeb na szyję. Tutaj wszystko rozgrywa się powoli, czytelnik czuje jak gorące powietrze ma wpływ na tempo i styl życia naszych głównych bohaterów. No i do tego ta dbałość o szczegóły. 

Nie często się zdarza (dla mnie był to pierwszy raz), że nordic noir przeładowane jest detalami i symboliką. Zazwyczaj to właśnie tempo, rytmika i krótkie zdania są cechami szczególnymi tego gatunku. Tutaj wszystko zostało wywrócone na drugą stronę. Tempo narracji (w większości trzecioosobowej) jest powolne, co momentami skutkuje tym, że po prostu wieje nudą. Brak tu rytmiki, zdania są wielokrotnie złożone, przeładowane symbolami, często łapałam się na tym że miałam wrażenie przesytu, przerostu formy na treścią. Jednak czytałam dalej. A dlaczego? Pomimo osobliwego języka autorowi nadal udało się utrzymać w formie i zachować klimat powieści noir. Zagadka jest mroczna, skomplikowana. W połowie książki nie próbowałam nawet zgadywać jakie może być rozwiązanie. Jest to na pewno trudna powieść, aspirująca do miana tych z tak zwanej wyższej półki. 

Czy warto? Warto, gdyż jest to coś nowego. Czy się przyjmie w gatunku? Na pewno nie każdy autor ma taką lekkość pisania tak skomplikowanych zdań i nie każdy zrobi to w formie, która nie zamęczy czytelnika. Skandynawskie kryminały nastawione są na to by dostarczać czytelnikom rozrywki i nigdy nie aspirowały do tego by stać na półce razem z "klasyką". Tutaj widać aspiracje, jednak poparte talentem. "Eremita" to coś więcej niż kryminał i tak trzeba do tej książki podejść. Polecam. 


Za możliwość przeczytania i zrecenzowania książki serdecznie dziękuję wydawnictwu : 



Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger