"W obcej skórze" Sarah Hilary

"W obcej skórze" Sarah Hilary

Tytuł : „W obcej skórze”
Autor : Sarah Hilary
Data wydania : 2016
Wydawnictwo : Czwarta Strona
Liczba stron : 544
Tytuł oryginału : Someone Else's Skin







Horror w thrillerze




Niedawno byłam w kinie na thrillerze „Friend Request”. Wybierając film spodziewałam się owszem mocnego obrazu jednak to co dostałam było bardziej przerażające niż niejeden horror, który zdarzyło mi się obejrzeć. Podobnie było z tą książką. Kategoria thriller, sensacja, kryminał. Jednak już po pierwszych kilku rozdziałach zdałam sobie sprawę, że mam w rękach coś znacznie mocniejszego : mroczny dramat, pełen okrucieństwa i przemocy, sadomasochizmu i brutalności.

Marnie Rome jest komisarzem londyńskiej policji. W wyniku toczącego się śledztwa policjanci trafiają do ośrodka, w którym mieszkają kobiety- ofiary przemocy domowej. Mają się tu spotkać z siostrą oskarżonego o napaść mężczyzny, której zeznania mogą pomóc w jego ujęciu Na miejscu są świadkami zbrodni. Jedna z kobiet właśnie zaatakowała nożem mężczyznę. Policjantom udaje się powstrzymać krwawienie, jednak ofiara z przebitym płucem trafia do szpitala. Hope Proctor, nadal w szoku po tym jak zaatakowała swojego męża zostaje zabrana do szpitala na obserwację. Następnego dnia dziewczyna, wraz z przyjaciółką która przyszła ją odwiedzić ucieka ze szpitala. Również z Ośrodka pomocy zostaje uprowadzona Ayana – niedoszła informatorka policji. Czy te dwie sprawy coś łączy? Jaki sekret skrywają te doświadczone przez los kobiety?

Przyznam bez bicia fabuła książki jest niesamowicie płytka. Nie mamy tutaj brutalnego morderstwa a odciętą rękę. Nie mamy policyjnych pościgów a żmudne i detaliczne śledztwo w większości polegające na zbieraniu zeznań. Bałam się, że autorka sobie z tym nie poradzi i zanudzi czytelnika na śmierć. Jednak pomimo prostoty fabuły wszystko wyszło rewelacyjnie. Pewnie dużą rolę w tym sukcesie odegrały niezwykle krótkie rozdziały z mnóstwem dialogów, co zachęca czytelnika do przewracania kartek. A wiadomo jak dojdziemy szybko do środka książki to już samym rozpędem przeczytamy ją do końca. Wszystko tutaj było doskonale wyważone. Balans między akcją a opowiadaniem, ciekawie zarysowani bohaterowie i subtelne zwroty akcji. Również sam temat był niezwykle ciekawy. Przemoc domowa nie jest czymś o czym czytamy w powieściach. Temat ten bardziej nadaje się do wiadomości telewizyjnych. W naszym życiu często spychamy go na margines jak nie dotyczy nas bezpośrednio. Autorka pokazuje, że osoby bite i poniżane istnieją. Otwiera nam oczy na ich cierpienia i pozwala im wyjść z cienia. I to wcale nie są zahukane, zamknięte w sobie kobiety. Zdarzają się sile osobniki, często mężczyźni, którzy padli ofiarą własnego wychowania. Bo ludzka mentalność kształtuje się w dzieciństwie.
To powieść pokazuje nam jak wielki wpływ na nasz rozwój i nasze dalsze życie ma dzieciństwo i relacje z naszymi rodzicami czy opiekunami. Większość dzieci z patologicznych rodzin w życiu dorosłym również nie stroni od przemocy. Podobnie jest z przemocą domową. Widząc jak ojciec bije matkę, możemy sami stać się ofiarami przemocy lub sami zostać ciemiężycielami. Wszystko zależy od naszej podatności na persfazję i zdolności wyciągania wniosków. Dużą rolę odgrywa też strach. To właśnie on bił ze stron tej książki. Paniczny strach o zapachu amoniaku.

Bardzo polubiłam główną bohaterkę, naszą panią komisarz ( choć muszę przyznać, że dotyczy jej chyba syndrom sztokholmski ). Była to niesamowicie i detalicznie oddana postać. Mądra, inteligentna, odważna i oczywiście, co dodawało smaku powieści, doświadczona przez los. 5 lat przed zdarzeniami opisanymi w powieści, jej zaadoptowany brat zamordował swoich przybranych rodziców. Trafił do poprawczaka, gdzie Marnie regularnie go odwiedza starając się dowiedzieć, co popchnęło go do popełnienia tak makabrycznej zbrodni. Wiemy, że „W obcej skórze” to dopiero początek cyklu dlatego nie martwi, że wątek rodzeństwa nie został w pełni rozwinięty. Na pewno dowiemy się wszystkiego w kolejnych tomach.

Mam troszkę za złe autorce, że nie wyczerpała tematu obrzezań kobiet w Afryce. Jest to temat ważny a jakże często przemilczany. Wtedy kiedy powinniśmy o tym makabrycznym procederze mówić głośno. W tej książce potencjał nie został wykorzystany.
Parę słów do tłumacza. W języku angielskim imion się nie odmienia. A niektóre w polskich tłumaczeniach również powinny pozostać nieodmienne. Noah...Noahowi, Noaha.. czytając myliłam się w co drugim zdaniu. Odmieńcie sobie państwo sami... prawda, że brzmi to niegramatycznie a wręcz śmiesznie?
Na pocieszenie dodam, że podobały mi się podkreślenia kursywą. Jaki umysł człowieka jest sprytny, że widząc coś napisanego inną czcionką od razu to akcentuje. Podobało mi się to. Wiem, że jak bym czytała na głos to mój akcent padał by właśnie na te wyrazy, pokazując co jest naprawdę ważne.

Podsumowując książka, mimo paru małych wad bardzo mi się podobała. Autorka ma taką lekkość pisania i tak znakomity warsztat, że aż ciężko mi uwierzyć , że to jej debiut. Książka należy do rodzaju tych, że którymi nie idzie się rozstać, sama siedziałam z nią do godzin porannych a sen nie przychodził.

Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy. 
"Czego najbardziej żałują umierający" Bronnie Ware

"Czego najbardziej żałują umierający" Bronnie Ware


Tytuł : „Czego najbardziej żałują umierający”
Autor: Bronnie Ware
Rok wydania : 2016
Wydawnictwo : Czarna Owca
Liczba stron : 272
Tytuł oryginału : The Five Regrets of the Dying




Pytanie bez odpowiedzi




Umieranie jest nieodłączną częścią naszego życia. Jednak w społeczeństwach anglosaskich ludzie
boją się śmierci – wypierają się jej. Człowiek umierający zostaje napiętnowany, wyobcowany. Przy śmiertelnie chorych ludziach nie potrafimy być sobą, paraliżuje nas strach. Nas przecież też to spotka, a boimy się właśnie tego czego nie znamy. W wielu krajach śmierć jest celebrowana, przy łożu umierającego gromadzą się całe rodziny a czasem i cale wioski. Ludzie świętują, tańczą bo wiedzą, ze umierający odchodzi do lepszej krainy. Książka Bronnie Ware oswaja nas ze śmiercią, pokazuje, że nie taki diabeł straszny jak go malują.


Bronnie Ware jest australijską blogerką , śpiewaczką, twórczynią tekstów piosenek, a jednocześnie paliatywną pielęgniarką. Ale opieka nad śmiertelnie chorymi ludźmi ( podobnie jak ponad 10 letni etat w banku) należy już do jej przeszłości. Ta niezwykle aktywna, można nawet rzec w gorącej wodzie kąpana kobieta w swoim życiu bardzo długo poszukiwała własnej ścieżki. Krytykowana w dzieciństwie przez rodzinę, starała im się przypodobać. Jednak praca na etacie, zajęcie jakiego oczekiwali od niej najbliżsi jej nie uszczęśliwiała. Jako młoda kobieta wprost ze słonecznej Australii poleciała na Wyspy Brytyjskie. Najpierw pracowała w barze, potem opiekowała się starszymi ludźmi. Tęsknota za rodziną i przyjaciółmi kazała jej jednak wrócić. Po powrocie odnalazła sens życia w opiece na umierającymi. Zatrudniała się również do pomocy w domach starców. Ta ekscentryczna kobieta nie miała własnego mieszkania. Jej cały dobytek mieścił się w 6 kartonowych pudłach, które woziła z miejsca na miejsce. Mieszkała w domach, które ludzie oddawali jej pod opiekę, często z braku wolnych kwater, pomieszkiwała w samochodzie, a czasem i na ulicy. Jednak po 8 latach takiego życia postanowiła się ustatkować. Wynajęła mieszkanie, poznała partnera i zaszła w ciążę.
Książka „Czego najbardziej żałują umierający” to w dużej mierze biografia samej autorki, jej osobista spowiedź oraz zbiór filozofii.

Kupując tę pozycję spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Jak sam tytuł wskazuje oczekiwałam , że dowiem się o czym myślą ludzie tuż przed śmiercią. Czego się boją czego żałują. Jak mój partner zobaczył co zamierzam czytać to mieliśmy ciekawą dyskusję. On podzielił się ze mną swoimi opiniami na temat żalów umierających ja swoimi. Powiedziałam, że dokończymy temat po przeczytaniu książki. Chcieliśmy sprawdzić kto był bliższy prawdy. Niestety. Książka to bardziej monolog wewnętrzny i zbiór filozofii autorki. Nie znajdziemy tutaj ciekawych historii z życia innych ludzi. Owszem wymieniani są z imienia jednak poznajemy ich tylko powierzchownie. Autorka opowiadając bardziej stara się nam przekazać czego sama się od nich nauczyła, niż przybliżyć nam ich smutną czy wesołą historię. Książka jest swoistą psychoanalizą własnego życia. Każda osoba , którą autorka spotykała na swojej drodze miała wpływ na jej dalsze życie. Umierający dzielili się z Bronnie tym czego żałują, a ona wyciągała z tego logiczne wnioski i uczyła się na ich błędach. Powiem, że spodziewałam się czegoś mocniejszego. Jakichś ukrytych sekretów, zbrodni, czegoś co przeciągnęło by moją uwagę i wzburzyło krew. A tak naprawdę autorka przez cały okres pracy jako pielęgniarka spotykała zwykłych szarych ludzi. Co z tego, że bogatych. Ich historie były aż do bólu nijakie. A czy lubimy czytać o ludziach nam podobnych? Czy jednak wolimy coś czego nie znamy ?

Ciężki był również język autorki. Na samym początku byłam zafascynowana. Z każdej strony biło optymizmem. Myślałam sobie „Wow to jest książka, którą powinien przeczytać każdy kto jest w dołku”. Nie jakieś tam kursy motywujące i samodoskonalące. Wystarczy jedna książka australijskiej blogerki by poczuć pozytywne wibracje. Jednak z każdą kolejną stroną było coraz gorzej. Zbyt dużo powtórzeń, zbyt wiele odnośników do filozofii wschodu, medytacji i jogi i ich wpływu na nasze życie. Niejednokrotnie autorka podkreślała, że to jest jedynie jej ścieżka życiowa i , że każdy z nas ma prawo wybrać inną jednak odczuwałam, że szanując wybory innych jednocześnie ich nie pochwala. Bo są gorsze. Człowiek, który ufa lekarzom i medycynie ma gorsze szanse na dobre życie niż ten, który medytując leczy się sam. Troszkę to dla mnie naciągane. Jeśli pozytywne myślenie, komunikacja z naszym ciałem i medytacja miały by rzeczywiście tak zbawienny wpływ na człowieka to z pewnością więcej ludzi wybierało by taki styl życia.
Powiem szczerze ostatnich 20 stron książki nie udało mi się przeczytać. Nudne, nic nie wnoszące, naciągane i troszkę naiwne były te ostatnie rozdziały.

Jednym za co dziękuję autorce to próba oswojenia człowieka ze śmiercią. Podziwiam ją, że przez 8 długich lat towarzyszyła umierającym. Sama nie wiem czy na to bym się zdobyła. Bronnie ma rację mówiąc, że boimy się śmierci. Boimy się tego co jest po niej a nie samego faktu umierania. Przytaczając przykłady spokojnie odchodzących ludzi poczułam się spokojniejsza. Czy śmierć naprawdę jest taka straszna, skoro ludzie umierają z uśmiechem na ustach?

Na tytułowe pytanie „Czego najbardziej żałują umierający” ludzie, którzy sięgną po tę książkę niestety odpowiedzi nie dostaną. Jednak jeśli ktoś lubi biografię z odrobinką psychoanalizy i filozofii to polecam jak najbardziej. Bronnie Ware ze względu na swój jakże indywidualny i niestereotypowy sposób życia jest niezwykle interesującą osobą. Czytając jej książkę myślałam sobie, że warto by było mieć taką przyjaciółkę. Książka mnie jednak nie porwała ale być może dlatego, że od początku oczekiwałam czegoś innego.



"Tulipanowa gorączka" Deborah Moggach

"Tulipanowa gorączka" Deborah Moggach

Tytuł : „Tulipanowa gorączka”
Autor : Deborah Moggach
Rok wydania : 2016
Wydawnictwo : Rebis
Tytuł oryginału : Tulip fever
Liczba stron :






Rynsztokowy Loos


Naturalizm, naturalizm i jeszcze raz naturalizm. To coś co lubię. Nie piękne wnętrza XVII wiecznych posiadłości, w których znudzone hrabiny z braku zajęć zachwycają się nowymi sukniami. Czytając lubię poczuć ducha epoki, mieć wgląd w całość a nie tylko lizać papierek cukierka. Lubię poczuć smaki, poznać zapachy, nawet te odrażające, mieć wgląd we wszystkie warstwy społeczeństwa. Maluję wtedy przed oczami prawdziwy obraz epoki. Podobnie jak Dostojewski w „Zbrodni i karze” tak i Moggach zabrała mnie w niesamowitą, mroczną podróż. Holandia na kartach jej powieści to nie pachnąca łąka usiana tulipanami. To zniszczony powodziami kraj, pełen brudu i pomyj na ulicach. Kraj pełen zarówno wspaniałych artystów, jak i zwykłych ludzi i szubrawców.

Po samobójstwie ojca, drukarza z Utrechtu, Sophia zostaje wydana za mąż za bogatego 61- letniego kupca Cornelisa. Przenosi się do wspaniałej posiadłości w Amsterdamie, gdzie hojny i zakochany w swojej młodej żonie, traktuje ją jak królową. Chcąc zaspokoić swoją próżność i zostawić po sobie ślad wynajmuje malarza by namalował ich portret. Młody artysta Jan van Loos zobaczywszy pozującą do obrazu dziewczynę traci głowę. Również Sophia wpada w sidła miłości. Spotyka się z mężczyzną po kryjomu, przebierając się w ubrania swojej służącej Marii i potajemnie wymykając z domu. Kiedy Maria zachodzi w ciążę w głowie młodej Sophii rodzi się okrutny plan. Postanawia udawać, że sama jest w ciąży dzięki czemu będzie mieć wymówkę by mąż jej nie odwiedzał w sypialni i dzięki temu pozostanie lojalna kochankowi. Ucieszony na wieść, że spodziewa się potomka Cornelius nie zdaje sobie sprawy jak wielkie konsekwencje niesie za sobą kłamstwo jego ukochanej.

Jak napisałam we wstępie najmocniejszą stroną powieści jest naturalizm. Pomimo tego, że główną bohaterką jest żona bogatego kupca, nie zamykamy się tylko w jej pięknych stylizowanych i dekorowanych obrazami cenionych artystów pokojach. Mamy również dostęp do kuchni. Widzimy wylewane na ulicę pomyje, rybie pęcherze, kurz na kandelabrach. Z jednej strony mamy przepych pracowni malarskich a z drugiej śmierdzący resztkami i zgniłymi warzywami targ. Mamy salony i kupieckie gildie oraz wyszynki i speluny, ciemne uliczki i ogrody. Powieść jest zbudowana na zasadzie kontrastów. Z jednej strony piękno a z drugiej brzydota. Nawet język postaci jest zróżnicowany. Egzaltowany klasy wyższej i prosty, wulgarny klasy niższej. Lecz jakże on jest poetycki :

  • Byłem tu wczoraj, czemuś mi nie otworzyła?
  • Bo właściciel warzywniaka pokazywał mi marchewkę.
Prawda , że piękne? Niby proste , a jednak jak wieloznaczne a jednocześnie zabawne.

Troszeczkę zawiedziona byłam niektórymi bohaterami. Szczerze polubiłam Marię i Willema, jednak sama Sophia wydaje mi się troszeczkę niedopracowana, nie mówiąc już o Janie. Z jednej strony życzy sobie 80 florenów za portret, szkoli uczniów a sprawia wrażenie biedaka, którego ścigają wierzyciele. Moja opinia o nim zmieniała się ze strony na stronę. Wiedziałam, że Sophia to obłudna jędza , typowy czarny charakter, jego jednak nie udało mi się jednoznacznie sklasyfikować. A może to jednak zaleta? Gorzej jednak wypadły postaci drugoplanowe. Służący który nie potrafi wypełniać swoich obowiązków? Kolejny, który myli cebulkę kwiatową od cebuli? Czasem zadawałam sobie w myślach pytanie jak to możliwe, że udało im się dożyć wieku dorosłego. O był jeszcze ten co na całą gospodę się chwalił, że zgarnął fortunę i na koniec zdziwiony był, że okradła go pierwsza lepsza córa Koryntu.

Nie mam znajomych Holendrów a na lekcji historii mnie o tym nie uczyli,dlatego dziękuję autorce, że zaznajomiła mnie z tematem tulipanowej gorączki. Po zgłębieniu tematu nadal nie mogę uwierzyć, że za jedną cebulkę kwiatu ludzie byli w stanie poświęcić swoje majątki. Historia mężczyzny, który zrezygnował z kariery poborcy podatkowego by zająć się uprawą tulipanów wprost powaliła mnie na łopatki. Potajemne spotkania w piwnicach, licytacje, zapisy, sprzedawanie cebulek, które jeszcze nie wyrosły... to musiała być prawdziwa paranoja.
Czytanie powieści bardzo ułatwiają, krótkie rozdziały. A co utrudnia? Cytaty, treści listów, nagłówki przed każdym z nich. Przyznam szczerze przeczytałam pierwszych dziesięć i potem dałam sobie spokój. Kto był lepszy niech się podzieli w komentarzu :) objętościowo same nagłówki zajęły pewnie z jedną dziesiątą treści, zupełnie niepotrzebnie, wystarczyła by zwykła nota historyczna na końcu książki.
Za to bardzo podobała mi się narracja. Wieloosobowa włączając w to wszystkich głównych bohaterów jak i wszystko wiedzącego narratora. Uwielbiam to. Daje czytelnikowi wgląd w myśli i uczucia wszystkich postaci.


Tulipanowa gorączka” to bardzo dobra literatura obyczajowa. Mroczna, prosta, naturalistyczna. Spotykałam się z komentarzami, że przypomina operę mydlaną. Cóż. Po przeczytaniu „Kwiatów na poddaszu” przypuszczam, że żadna inna książka nie skojarzy mi się z telewizyjnym tasiemcem. W moim odczuciu to piękna opowieść . Ukazuje wszystkie ludzkie słabości. Odziera nas z wyrzutów sumienia. Ta książka pokazuje czym tak naprawdę jest dana nam przez Boga wolna wola. Może właśnie przez to jeden z głównych bohaterów odwrócił się od Boga?
Wszystko w tej powieści jest surowe, bez ozdobników, i na tym właśnie polega jej piękno. Możemy nie zgadzać się z decyzją głównej bohaterki jednak nigdy jej nie znienawidzimy. Wiemy , że w nas samych mogą drzemać podobne siły i emocje, które pokierują nas na niekoniecznie dobrą drogę.

Z pewnością sięgnę po kolejne utwory autorki. Jej piękny, przejrzysty styl, doskonały balans między opisami a dialogami, czarne poczucie humoru, groteskowość to wszystko złożyło się na cudowną, magiczną i jakże wzruszająca powieść do której z pewnością kiedyś wrócę.


"Krawcowa z Dachau" Mary Chamberlain

"Krawcowa z Dachau" Mary Chamberlain

Tytuł : „Krawcowa z Dachau”
Autor : Mary Chamberlain
Rok wydania : 2016
Wydawnictwo : Świat Książki
Tytuł oryginału : „The dressmaker of Dachau”
Liczba stron : 330







Lejzorek z Dachau


“Lejzorek Rojtszwaniec, krawiec mężczyźniany miał pecha wsiąść do niewyściełanego wagonu
historii...”. Pamiętacie tę wspaniałą satyrę Ilii Erenburga? Część z was może zastanowić czemu właśnie ten cytat przyszedł mi na myśl po przeczytaniu „Krawcowej z Dachau”. Dlaczego ta jakże lekka i śmieszna nowela może mieć coś wspólnego ze smutną i tragiczną historią Ady Vaughan?


Ada Vaughan urodziła się w wielodzietnej rodzinie w ubogiej dzielnicy Londynu. Od samego początku wiedziała, że została stworzona by zostać kimś wielkim, znanym na cały świat. Ada miała talent, który miał jej w tym pomóc – była wyśmienitą krawcową, zmysłową modelką i nietuzinkową projektantką. Już w wieku 19 lat dostała pracę w atelier jednej z bardziej znanych londyńskich krawcowych. Jej projekty spotykały się z uznaniem nawet najbardziej wymagających klientek. Wszystko było na dobrej drodze do tego by pewnego dnia ziściło się jej największe marzenie – Dom Mody Vaughan, najlepiej w Paryżu , tuż przy Coco Chanel. Jednak los miał dla dziewczyny inne plany. Pewnego dnia wracając z pracy Adę zaskoczyła ulewa. I wtedy na jej drodze stanął szarmancki mężczyzna Stanislaus von Lieben. Dwójkę młodych ludzi połączyło gorące uczucie. Młoda, niedoświadczona dziewczyna wpadła w sidła miłości. Nie słuchając głosu rozsądku oraz innych ludzi mówiących o zbliżającej się wojnie wybrała się wraz z kochankiem do Paryża. 1 września 1939 para została uwięziona na kontynencie. Ze względu na swoje obco brzmiące nazwisko, Stanislaus bał się powrotu do Anglii. Ada zaślepiona miłością postanowiła zostać z nim we Francji. Jednak i stąd wkrótce musieli uciekać. Już w Belgii mężczyzna wyszedł w nocy z pensjonatu i nie wrócił. Zrozpaczona, obawiająca się o życie ukochanego Ada postanowiła go odszukać. I wtedy na Namur spadły bomby.

Ale gdzie w tym wszystkim jest nasz Lejzorek? Otóż proszę państwa nasza Ada ma wiele cech wspólnych z tą jakże zabawną postacią. Nie tylko krawiectwo ich łączy. Podobnie jak homelski nieudacznik, również i ona nie grzeszy inteligencją , ba myślę, że jak by usłyszała prosto w oczy, że jest głupiutka jak ciele to wzięłaby to za komplement. Z początku może to być urocze. Całą jej niewinność i idącą z nią w parze naiwność możemy usprawiedliwić jej młodym wiekiem. Jednak, o zgrozo, nasza bohaterka pomimo upływu lat ciągle jest głupiutkim pisklęciem. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z postacią, która jest absolutnie pozbawiona zdolności wyciągania logicznych wniosków i uczenia się na własnych błędach, podobnie jak nasz Lejzorek. To jedyna żeńska bohaterka, którą poznałam, która od początku do końca stacza się równią pochyłą, chociaż sama o sobie mówi, że los jest dla niej łaskawy i poradzi sobie w każdej sytuacji. I rzeczywiście tak jest. Sytuacje są aż nieprawdopodobne a ona nie potrafi ich wykorzystać. Już pierwszego dnia poszukiwania pracy we Francji, bez znajomości nawet podstaw języka, dostaje pracę. I co? I nic. Zamiast siedzieć na tyłku i szyć ubrania w ogarniętej Europą wojnie, Ada z wywieszonym ozorem podąża za mężczyzną swojego życia, który z czułego kochanka jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zamienił się w zwykłego chama. Ale nie to jest jeszcze najgorsze. Po skończonej wojnie, kiedy dziewczynie ( nie wiem jakim cudem ) udało się powrócić do ojczyzny to zamiast spełnić swoje marzenie, zatrudnić się jako krawcowa, czy chociażby pomoc domowa to co robi? Sprzedaje się. I oczywiście nie jest dziwką. No bo jak przecież nie stoi na Picadilly Circus z gołymi piersiami tylko poluje na swoich klientów w drogich hotelach. I opłaty tez nie pobiera. Po prostu zostawia otwartą torebkę. Zgroza. W tym właśnie momencie książki zaczęłam ją uważać za czarną komedię. Zupełnie jak przygody krawca mężczyźnianego.

Ale zostawmy już biedną Adę. Skupmy się na reszcie bohaterów. I jakie wnioski? Nijakie. Mamy tutaj do czynienia z galerią czarno białych, jednowymiarowych postaci. Mamy tutaj do czynienia z bohaterami ale z definicji złymi albo dobrymi i nic ponadto. Zero odcieni szarości. Jest to strasznie monotonne i czyni książkę niezwykle przewidywalną.

Po okładce książki spodziewałam się zupełnie innej opowieści. Z obozem koncentracyjnym w Dachau związanych jest wiele tragicznych historii. Nie był co prawda obozem śmierci jednak zginęło tutaj 32 tysiące ludzi. To również w tej podmonachijskiej miejscowości więźniowie obozu dopuścili się samosądu na swoich katach. Jednak cała ta historia, oprócz notki historycznej na końcu książki, została pominięta. Szkoda. Na pewno dodało by to książce charakteru.
Co mnie zmroziło to przekłamania. Ada mieszkając w domu komendanta Dachau, 28 kwietnia, dzień przed wyzwoleniem obozu widziała spadające na okoliczne budynki bomby. Z tego co wiem alianci nie bombardowali obozów, owszem Monachium zostało zburzone, jednak najbliższe bomby spadły ok 20 km od miejsca w którym się znajdowała. Więc dom komendanta nie mógł paść ich ofiarą. Kolejna rzecz. Eskortowana przez amerykańskich żołnierzy widziała na polach śnieg. Sprawdziłam. Pod koniec kwietnia 44 roku było około 18 stopni . Więc jeśli się nad Niemcy nie przesunął lodowiec to dziewczyna musiała mieć zwidy. Również nazwanie zimy 1944 roku najsroższa zimą II Wojny Światowej. Jedną z zim stulecia była ta w 1939 roku kiedy temperatury dochodziły do – 41 stopni.


Ale koniec już tego narzekania. A czemu? Ponieważ w gruncie rzeczy ta książka potrafi się obronić . A czym? Tym , że jest po prostu świetnie napisana. Należy do tych powieści, które się czyta z zapartym tchem, nawet idąc po schodach do łazienki. Po prostu nie idzie się od niej oderwać. Choć wiemy co się stanie, wiemy jakie będzie zakończenie i tak czytamy dalej. I czy nie o to właśnie chodzi w dobrej literaturze? By wchłonąć czytelnika? Właśnie za to dziękuję autorce i z pewnością sięgnę po jej kolejne pozycje. 
„Naśladowcy” Ingar Johnsrud

„Naśladowcy” Ingar Johnsrud



Tytuł: „Naśladowcy”
Autor : Ingar Johnsrud
Rok wydania : 2016
Wydawnictwo : Otwarte
Tytuł oryginału : Wienerbrorskapet



Hipnotyzer



Skuszona pozytywnymi recenzjami, patronatem Lubimyczytać.pl oraz szumem medialnym, który często towarzyszy wydaniu ciekawych pozycji, z nadzieją w sercu na dobrą lekturę sięgnęłam po „Naśladowców”. Jednak już po kilkunastu stronach wiedziałam, że czas spędzony z książką nie będzie ekscytującą przygodą tylko egzaminem sprawdzającym moją cierpliwość i wytrwałość. Nie wiedziałam tylko czy uda mi się go zdać na piątkę czy jednak wyjdę z sali przed czasem. Okładkowe porównanie do Jo Nesbo czy Stiega Larssona ( ten drugi się pewnie w grobie przewraca ) jest ujmą dla tych skandynawskich autorów. Jedyne moje wytłumaczenie czemu książka wypadłą tak blado to fakt, że jest to debiut autora. Jednak by zachęcić czytelnika do sięgnięcia po następne tomy mógł się bardziej postarać.

Frederik Beier , komisarz policji z Oslo, dostaje zadanie odnalezienia zaginionej córki znanej norweskiej polityk. Młoda kobieta kilka lat wcześniej wstąpiła w szeregi sekty zwanej Światło Boga, i zaprzestała kontaktów z rodziną. Kiedy w siedzibie sekty dochodzi do brutalnej napaści, w wyniku której zamordowanych zostaje czterech członków wspólnoty, policyjne śledztwo zaczyna się coraz bardziej komplikować. Frederik wraz ze swoją partnerkę, specjalistką od terroryzmu i Islamu, Kafą Iqbal w piwnicy siedziby sekty odnajdują laboratorium. Trop prowadzi aż do czasów II Wojny Światowej i norweskiego doktora Mengele.

Wielkim minusem tej książki jest ( paradoksalnie ) zbyt szybkie tempo akcji i wszechobecny chaos. Od samego początku zaczyna się rozgrywka. Czytelnik zostaje zasypany taka ilością wątków, często zupełnie ze sobą nie powiązanych, że czuje się nimi wręcz przytłoczony. Autor nie daje nam czasu na poznanie głównych bohaterów. Postaci są niedopracowane a ich mnogość sprawia , że często czytelnik je ze sobą myli. Również sam główny bohater Frederik wydaje mi się postacią zbyt groteskową. Poznajemy go w gabinecie psychiatry, gdzie wysłano go z powodów napadów lęku. Komisarz sam zdaje sobie sprawę, że ma problemy z psychiką, jednak nie daje sobie pomóc- przyszedł tylko po papier stwierdzający, że jest zdolny do dalszej służby. I to właśnie ta osoba ma prowadzić jedno z największych śledztw kryminalnych w Norwegii? Osoba, która na widok krwi wymiotuje, a stając twarzą w twarz z mordercą trzęsie nogami? Również jego partnerka nie stwarza wrażenia osoby wielce odpowiedzialnej co w konsekwencji promuję te parę jako dwójkę nierozważnych idiotów, którzy swoim brakiem wyobraźni mogą położyć śledztwo na łopatki. Ta para w ogóle nie uczy się na błędach. Z jednych kłopotów wpadają w drugie. Bez broni i wsparcia odwiedzają miejsca, gdzie jest wielce prawdopodobne, że natkną się na groźnych przestępców. Dziwi mnie, że już po pierwszej wpadce ( którą prawie przypłacili życiem ), nie zostali odsunięci od śledztwa.

Teraz troszkę skupmy się na fabule. A powiem państwu, że jest na czym. Bo fabuły tej książki na kilka dość obszernych opowiadań. Mamy więc tutaj : zabójstwo gubernatora w Afganistanie, morderstwa w sekcie, eksperymenty z bronią biologiczną, poćwiartowanych homoseksualistów i Bractwo Wiedeńskie – stowarzyszenie zajmujące się badaniami nad czystością rasową w latach 40 XX wieku. Jak by tego wszystkiego było mało pojawia się też wątek islamistyczny. Dla zainteresowanych polityką również też coś się znajdzie. Teraz najważniejsze pytanie. Czy autorowi udało się to wszystko połączyć w sensowną całość? Otóż nie bardzo. Wątek historyczny wydaje się jakby oderwany, rzekła bym nawet zbędny bo wprowadza zamęt a nie wnosi nic co było by dla fabuły istotne.
Autor nie poradził sobie również z finałem powieści. Zagadka oczywiście została rozwiązana jednak czytelnik nie dostał żadnych odpowiedzi. Trudno też stwierdzić czy zakończenie jest otwarte i poznamy je w kolejnych tomach ( wiadomo , że będą ), czy też podobnie jak inni skandynawscy komisarze i Frederik zajmie się inną sprawą. Ja osobiście lubię jak coś zostaje doprowadzone do końca a tutaj ? Jeden z morderców pozostaje na wolności a komendant policji , doskonale znając wszystkie fakty, wymyśla bajkę, że ta osoba nigdy nie istniała. Troszkę to zbyt proste, tak jak by autorowi bo męczącym maratonie na pięćsetnej stronie nagle zabrakło sił do dalszego biegu.

Kolejnym minusem powieści jest jej język. Brutalnie prosty, często wulgarny pełen odnośników do genitaliów. Wtrącenia w stylu „stał na odległość penisa” są odrażające, a jak już człowiek zdąży się do nich przyzwyczaić to robią się po prostu śmieszne. Jednak nie tylko język jest w tej książce przesadzony. Opisy rozlanego mózgu, pływających wnętrzności, zmutowanych ludzi, ściekającej po ścianie krwi są tutaj na porządku dziennym. Wszystko to sprawia , że nie mamy do czynienia z typowym skandynawskim kryminałem. Jest to bardziej thriller a momentami thriller medyczny.

Jak napomknęłam we wstępie jest to debiut Ingara Johnsruda . Pomimo tego, że książka mnie nie zachwyciła uważam , że autor ma w sobie potencjał. Technika jest zadowalająca, zwroty akcji trzymają w napięciu. Zdarzyło się parę scen, które przeczytałam z zapartym tchem. Podobało mi się to, że przez całą powieść udało się autorowi utrzymać mroczny klimat. I to jest wielki plus. Po doszlifowaniu z tego kamyka może wyjść diament. Mniej brutalny język, odpuszczenie najbardziej nieprawdopodobnych spisków, właśnie to mogłoby tę książkę uratować i dodać jej wiarygodności.


Na zakończenie dodam, że podobnie było z „Hipnotyzerem” Larsa Keplera. I to również był debiut. To właśnie w tej książce doliczyłam się największej ilości błędów logicznych . A kolejne tomy? Wręcz rewelacja. Więc i tym razem czekam na więcej. Dam autorowi następną szansę. 
Copyright © 2014 CZYTANKA NA DOBRANOC , Blogger